Archiwum Polityki

Od globulki do plasterka

Ostatnia dyskusja nad dofinansowaniem przez państwo pigułek antykoncepcyjnych pięknie wpisuje się w powojenną sytuację Polek. Na rozrodczości polskiej rękę starała się trzymać partia oraz Kościół, a praktycznie tej ręki nie trzymał nikt.

Wciąż jedna piąta Polaków nie zabezpiecza się w ogóle przed niechcianą ciążą. Połowa tych, którzy się zabezpieczają, praktykuje stosunek przerywany, który do metod antykoncepcyjnych nie należy. I trudno mówić tutaj o świadomym wyborze, który wynika z powszechnej wiedzy o metodach zabezpieczania. O antykoncepcji bowiem ciągle nie rozmawia się rzeczowo, a wywołuje ona emocje tylko niewiele słabsze od tych aborcyjnych.

Ona interesuje się seksem

Długie lata antykoncepcja była sprawą bardziej wstydliwą niż aborcja. Kiedy kobieta zachodziła w niechcianą ciążę, poświęcała się i rodziła lub szła na zabieg, „bo miała pecha”. Natomiast ta, która zapobiegliwie starała się do niechcianej ciąży nie dopuścić, przy czym interesowała się prezerwatywą lub kapturkiem, uznawana była za osobę o krzywym kręgosłupie moralnym, wspominają seksuolodzy. Takie zainteresowanie oznaczało, że seks nie zdarza się kobiecie mimochodem. O zgrozo, być może jest nawet pozamałżeński i satysfakcjonujący. Słowem: ona interesuje się seksem, a wiadomo, że takimi rzeczami interesują się tylko prostytutki.

Nierozmawianie o antykoncepcji brało się też z odwiecznego problemu z własnym ciałem, które ciągle pozostaje dla Polaków tworem obcym, nieprzewidywalnym i trochę wrogim. Niewartym zachodu, zainteresowania, profilaktyki oraz leczenia.

Nierozmawianie wzięło się w końcu z nauki katolickiego Kościoła, który nie przewidywał znaczących działań ograniczających płodność. Rozmowa o antykoncepcji była więc bezprzedmiotowa.

Sprawę ewentualnego nieposiadania dziecka zostawiono w każdym razie kobiecie. Z tym że sprawę tę powinna była załatwić po cichu we własnym zakresie.

Polityka 35.2004 (2467) z dnia 28.08.2004; Kraj; s. 31
Reklama