Czasy kulinarnej dyktatury, gdy na półce często stała jedynie sążnista i zatłuszczona „Kuchnia polska”, mamy już za sobą. Księga ta – ze zbiorem bezosobowych, beznamiętnych przepisów – miała tyle wspólnego z oryginalnością co piłkarz Grzegorz Rasiak z finezyjnym futbolem. Otóż podstawowa zmiana, jaka zaszła w książkach kucharskich, dotyczy narracji: niegdysiejszy styl urzędniczy ustąpił gawędzie.
Dziś mamy więc dwie zasadnicze odmiany kulinarnych opowieści. Jedną, na wskroś nowoczesną, gdzie autor jest kimś w rodzaju antropologa prowadzącego badania terenowe nad rozmaitością smaków w różnych zakątkach świata. „Nie odstraszają mnie najbardziej egzotyczne potrawy – pisze nasz redakcyjny kolega i znawca kuchni Piotr Adamczewski – niedogotowane kacze pisklę w skorupce jaja, smażone larwy czy mrówki, gotowane oko baranie. Zaproszony na posiłek przez tubylców – nigdy nie odmawiam”. Dalej zaś Adamczewski dodaje, że „dobry kucharz musi mieć zawsze ze sobą papier i ołówek”. Zupełnie, dodajmy, jak antropolog, dla którego wgląd do cudzego talerza jest spojrzeniem w głąb opisywanej kultury.
Jeśli „Smakosz wędrowny” Adamczewskiego wyznacza jeden ze sposobów uprawiania literatury kulinarnej, to na drugim biegunie mieści się Tessa Capponi-Borawska. Dla niej sztuka kuchni jest pretekstem do spojrzenia w przeszłość, w rodową tradycję. „Moja kuchnia pachnąca bazylią” jest apoteozą życia rodzinnego, skrzętności, pomysłowości i zaradności kojarzącej się z pełną spiżarnią. Capponi-Borawska opowiada nie tyle o potrawach, ile o ludziach: jak na przykład o babce, dla której „kryterium przyjęcia nowego kucharza było przygotowanie dwóch, z pozoru niezwykle prostych, dań: omletu i befsztyka”.