Rolnicy, bo uważają, że dostają żałosne grosze, minister finansów, bo paliwowe bony stanowią poważne obciążenie dla budżetu, właściciele stacji benzynowych, bo inkasowanie należności w nowej walucie jest kosztowne i ryzykowne. Historia bonów paliwowych stanowi wymowną ilustrację, jak drogie i skomplikowane może być rozdawanie budżetowych pieniędzy.
Wprowadzenie bonów paliwowych stanowi sukces ponadpartyjnego lobby, które od wielu lat domagało się w Sejmie zrekompensowania rolnikom skutków wzrostu cen paliw. Podwyżki to w dużym stopniu efekt polityki fiskalnej polegającej na stałym i konsekwentnym zwiększaniu udziału podatku akcyzowego w cenach benzyn i oleju napędowego. Tłumaczone jest to między innymi koniecznością wydatkowania przez państwo coraz większych pieniędzy na remont dróg i budowę nowych tras komunikacyjnych. Chodzi o to, by koszty ponosili bezpośrednio zainteresowani – im kto więcej jeździ, w tym większym stopniu finansuje budowę i utrzymanie dróg. Pojawiła się też jednak wątpliwość: dlaczego rolnicy kupujący olej napędowy do ciągników, kombajnów i innych maszyn, muszą łożyć na utrzymanie dróg, skoro jeżdżą po własnych polach? Zaczęto się więc coraz głośniej domagać, by zwolnić ich z obowiązku płacenia paliwowej akcyzy.
Początkowo górę wzięła idea wprowadzenia na stacje taniego, nieobciążonego podatkiem akcyzowym, oleju napędowego. Do jego zakupu mieli być uprawnieni jedynie rolnicy, a nad tym, by paliwo trafiało wyłącznie do ciągnikowych zbiorników, czuwać miały specjalne służby kontrolne. Pomysł szczęśliwie upadł – zbyt łatwo było przewidzieć, czym może się skończyć sprzedaż tego samego gatunku paliwa po dwóch różnych cenach. Wystarczająco wiele afer i nadużyć mamy już z olejem opałowym, substancją zbliżoną właściwościami do oleju napędowego, a za to dużo tańszą.