„Cześć Tereska” to film czarno-biały, z przewagą czerni. Ale początkowo nic nie zapowiada tragicznego zakończenia. Wydaje się wręcz, iż będziemy mieli do czynienia z historyjką w stylu dawnego małego realizmu, a więc mali ludzie, małe dramaty, małe emocje. Kamera zagląda do domu młodocianej bohaterki i od razu podziwiamy banał w czystej postaci: matka, sama przeciętność, ojciec policjant, który czasem zrobi awanturę po pijanemu, i nasza biedna Tereska, która ma jeszcze jakieś marzenia o życiu piękniejszym niż to, które jest, ale brakuje jej sił, żeby nie poddać się bylejakości. Ukończyła podstawówkę, nie dostaje się do szkoły plastycznej, mimo że ma pewnie jakiś tam talent, i bez sprzeciwu przyjmuje decyzję matki, która postanawia, że córka zostanie krawcową. Dyrektorka szkoły krawieckiej bez wrażenia przyjmuje opowieść o wcześniejszych staraniach swej nowej uczennicy; – wszystkie tak mówią – komentuje beznamiętnie.
Nowy film Roberta Glińskiego jest klasyczną opowieścią o dojrzewaniu: szkoła krawiecka staje się dla Tereski szkołą życia. Dziewczyna szybko zrozumie, że kiedy kończy się nagle dzieciństwo, pryskają resztki marzeń, zaś z buntowniczych gestów niewiele wynika. Lepiej więc przystosować się, naśladując tych, którzy swobodniej poruszają się w zastanym świecie. Przewodniczką Tereski zostaje Renatka, najbystrzejsza koleżanka z klasy, dziewczyna bardziej doświadczona życiowo, ze skłonnościami do przewodzenia w grupie, wybierająca sobie podopieczną – ofiarę. Przewodniczka zna już życie od gorszej strony i chce swą wiedzę przekazać mniej doświadczonej przyjaciółce. Razem snują się bez celu wokół blokowiska, które, jak zauważyli wszyscy obserwatorzy tegorocznego festiwalu w Gdyni, stało się nieoczekiwanie dominującym pejzażem polskiego kina.