Dawni zwolennicy lustracyjnego prawa budzą się teraz z krzykiem, mówiąc, że nie o to im chodziło, że zawiedli wykonawcy ustawy. Problem w tym, że przy tej ustawie nadzwyczaj łatwo zawieść i stracić nerwy. Trudno się dziwić, że podejrzani o kłamstwo bronią się – także poza salą sądu – na różne sposoby.
Zwolennicy Aleksandra Kwaśniewskiego wybrali trzy główne kierunki kontruderzenia. Po pierwsze – mówią – dowody w sprawie są do niczego, a tryb ich dostarczenia do sądu jest nieprawidłowy i ma polityczne podłoże. Po drugie, sama ustawa lustracyjna jest nie do przyjęcia. I po trzecie – to podkreślają również krytycy, nie będący zwolennikami Kwaśniewskiego – poddawanie upokarzającej procedurze polityka, który cieszy się poparciem dwóch trzecich społeczeństwa, jest w istocie zamachem na demokrację.
Rzeczywiście, kwestia dowodów w procesie lustracyjnym Kwaśniewskiego budzi zasadnicze wątpliwości. W anglosaskiej procedurze sądowej dowód musi być nie tylko wiarygodny, ale także prawidłowo uzyskany i przechowywany, w przeciwnym razie traci ważność. Polska procedura lustracyjna wydaje się zmierzać dokładnie w przeciwnym kierunku. UOP bowiem swobodnie dysponował dowodami w sprawie prezydenta Kwaśniewskiego, nie wydał ich na żądanie rzecznika interesu publicznego pod pretekstem uzupełniania akt, a w ostatniej chwili przedstawił kolejny dokument, jakby ten przypadkiem wypadł z jakiejś szuflady. Sąd Lustracyjny tymczasem musi te wszystkie dokumenty z pokorą i bez pytań przyjmować. Kierownictwo UOP, nie udostępniając wcześniej materiałów sędziemu Bogusławowi Nizieńskiemu, ominęło ważną instancję selekcyjną, która mogła od razu ocenić wartość dowodową „kwitów”; być może o to właśnie chodziło szefom UOP.
Resortowa makulatura
Co prawda, jak się dowiadujemy, skład sędziowski Sądu Lustracyjnego zbiera się przed rozprawą i na własny użytek dokonuje wstępnej oceny dokumentów, jednak do akt sprawy musi dołączyć każdą przesłaną przez odpowiednie instytucje (MON, MSZ, MS, MSWiA oraz UOP) notatkę.