Wspólne wszystkim polskim rolnikom jest oczekiwanie równych szans. – Do Unii? Choćby dziś, ale na równych prawach. Jeżeli my bez cła, to oni bez dopłat – mówi bez wahania Janusz Wijaszka, gospodarz na 30 hektarach z Klementowic (gospodarstwo, jak i inne tu opisane, z rolniczej Lubelszczyzny). – Niech nam dadzą dopłaty, wtedy się spróbujemy – wtóruje mu Eugeniusz Bociański z Chrząchowa, który hoduje 300 tuczników rocznie, a mógłby 500, na tyle ma miejsca, ale co z nimi zrobi? Jerzy Bakiera z Żyrzyna wie, że w budżecie Unii aż do 2006 r. nie ma pieniędzy na dopłaty dla rolników z nowych krajów: – Jak by to więc miało wyglądać, rząd osłania polskie rafinerie przed konkurencją z tamtej strony, a nas wystawia na ogień?
Ale nawet gdyby przyjęto „opcję zerową”, czyli zrównano w górę albo w dół szanse rolników polskich z unijnymi, wiele słabszych gospodarstw upadnie. – Oceniam, że utrzyma się co dziesiąty, poniżej dziesięciu hektarów nie ma czego szukać – twierdzi Leszek Sawicki z Gołębia, który świadczy usługi transportowe, wozi głównie materiały budowlane (za co ludzie się budują, skoro rolnictwo nieopłacalne, a poza rolnictwem bezrobocie – nie potrafi wyjaśnić). Bociański mówi, że co dwudziesty. – Ale to i lepiej, żeby zlikwidować tych działkowiczów po dwa hektary, przez których mówi się, że polski rolnik jest niewydajny.
Krzysztof Przychodzeń z Gołębia ma właśnie dwa hektary i też nie daje szans więcej niż co dwudziestemu. – Nic się nie opłaca, a jak dojdzie konkurencja z Zachodu, będzie jeszcze gorzej. Ja na swojej działce może postawię tunel na pomidory... Gdyby nie praca w Puławach, ponad połowa naszej wsi nie miałaby z czego żyć.
Bez sentymentów
Wielu drobnych rolników chętnie sprzedałoby ziemię, gdyby tylko dostali niezłą pracę albo rentę.