Jestem pełen podziwu dla pisarskiego rozwoju Terakowskiej – dla pracy, jaką włożyła w wymyślenie własnej wersji literatury, dla staranności wykonania, jaką znajdujemy w każdej jej książce, dla poprzeczki, którą sama sobie coraz wyżej ustawia. Podobnie jak stali jej czytelnicy z radością witam kolejne nagrody przypadające jej niemal co roku („Córka czarownic” wpisana na światową listę Hansa Christiana Andersena, nagroda IBBY za „Samotność bogów”, nagroda „Małego Donga” za „Lustro pana Grymsa”), a z jeszcze większą radością zauważam poszerzające się grono odbiorców. Dziś Terakowska należy do najbardziej znanych polskich autorek powieści dla dzieci i młodzieży, choć warto pamiętać, że do literatury wskoczyła z zupełnie innej bajki: była dziennikarką od gorących tematów i spraw nienaprawialnych, to zaś nie dawało jej chyba zbyt dobrego przygotowania do twórczości dziecięcej. Taka twórczość to przecież inna problematyka, inny język, inny sposób porozumienia.
Choć Terakowska zaczynała od literatury dla nieletnich, z każdą książką coraz mniej interesuje ją dziecko w dziecku, a coraz bardziej – dziecko w dorosłym. Nie chodzi o tego infantylnego bachora – leniwego i rozkapryszonego konsumenta łatwych atrakcji drzemiącego w każdym z nas – do którego odwołuje się kultura popularna; chodzi o dziecięcą wrażliwość stępioną przez dorosłe obowiązki, o stłumioną przez rutynę zdolność dziwienia się światu, a przede wszystkim o zwykłą w świecie dziecięcym empatię, zdolność współodczuwania z drugim człowiekiem. Takie właśnie dziecko Terakowska chciałaby obudzić w dorosłych.
Od kilku lat pisarka stopniowo schodzi na ziemię. „Poczwarka”, jeśli dobrze rozumiem, miała na trochę innych zasadach pojednać inność cudowną z innością codzienną: miała stosunek do odmienności powszedniej wzbogacić postawą religijną.