W Europie dobroczynność była historycznie cnotą prywatną i dotyczyła sfery relacji między dawcą a jego Bogiem. Pośrednikami w tej relacji mogły być kościół i własne sumienie, a nie społeczeństwo. W Ameryce natomiast filantropia to nie prywatny akt między dawcą a wdzięcznym beneficjentem, ale świadomy akt o wymiarze społecznym. Jeśli istnieją potrzeby, których nie zaspokaja rząd federalny, stanowy lub lokalny, tworzy to naturalne miejsce dla filantropii. Dla dawcy liczy się skuteczność daru i aktywna postawa beneficjenta.
Gdy Andrew Carnegie w końcu XIX w. fundował biblioteki, sale koncertowe czy muzea, wymagał, aby lokalna społeczność partycypowała w tym wysiłku, np. gwarantując wsparcie dla ich stałego funkcjonowania. Gdy Rockeffeller, Cornell, Stanford czy Vanderbilt fundowali uniwersytety, a Mellon czy Peabody galerie sztuki bądź ośrodki badawcze, to beneficjentami miały być społeczności, a pieniądze ułatwiały realizację talentów, które przysporzą dobra publicznego. Wprawdzie instytucja anonimowego dawcy całkowicie w Ameryce nie wymarła, ale zwykle głośno się mówi o darczyńcach. Również po to, aby zachęcić innych do naśladownictwa.
Dobre imię nie ma ceny
Warrena Buffetta (jedynego, który trafił na listę megabogaczy i na stałe się na niej zakotwiczył nie jako spadkobierca fortuny ani twórca firmy-hitu, ale jako inwestor) filantropia interesowała dotychczas bardziej jako zjawisko społeczne. W przeciwieństwie do innych bogatych Amerykanów nie poświęcał jej wiele uwagi. W odróżnieniu od innych miliarderów, którzy rozkoszują się wydawaniem pieniędzy, Buffett cieszy się, gdy nimi obraca i gdy rosną na jego oczach. Mieszka do dziś tam, gdzie się urodził – w Omaha, Nebraska, w tym samym domu, który kupił w młodości. Hamburgery, coca-colę i czekoladki przedkłada nad kuchnię francuską.