Archiwum Polityki

Czas przywódców

W mieście nie możemy się doliczyć tysięcy ludzi, jednym z nich jest prezydent – komentował z goryczą nowojorski strażak uczestniczący w akcji ratunkowej na Manhattanie. Zamiast prezydenta na prawdziwego bohatera, umiejącego podnieść morale Amerykanów, wyrósł burmistrz Rudolph Giuliani. Ale George Bush odrabia straty i stanął przed wielką szansą, jaką los daje nielicznym – w godzinie próby.

Czy Ameryce potrzeba przywódców? Jeszcze niedawno wydawało się, że nie. Po kolejnej wygranej wojnie – tym razem zimnej – nastąpił najdłuższy w dziejach okres ekonomicznej prosperity. Wystygły konflikty społeczne, spadła przestępczość, coraz bardziej harmonijnie współżyją ze sobą liczne kolorowe mniejszości. Wobec świata Ameryka zawsze była niezdobytą twierdzą, ale po 1991 r. poczucie bezpieczeństwa wzrosło w dwójnasób. Już zapominano, że prezydent F.D. Roosevelt musiał uspokajać udręczony Wielkim Kryzysem naród: „Jedyną rzeczą, jakiej musicie się lękać, jest sam strach”. Francis Fukuyama ogłosił przecież „koniec historii” i zdawało się, że krajowi potrzeba tylko prezydenta sprawnego menedżera i politycznego negocjatora, który na dodatek umie od czasu do czasu rozbawić ludzi swoimi wybrykami. „Koniec historii” skończył się 11 września.

Po apokalipsie sprzed dwóch tygodni Ameryka jest innym krajem. Nikt już się nie dziwi, gdy na zwyczajowe pozdrowienie „How are you?”, ktoś odpowiada „So- so...” (tak sobie), co dwa tygodnie temu było nie do pomyślenia. Telewizyjny gwiazdor Dan Rather nie udaje płacząc przed kamerą na wspomnienie dumnie patriotycznej piosenki z dzieciństwa. W takich chwilach, porównywanych do Pearl Harbor i do kryzysu kubańskiego, każdy naród zwraca się ku temu, którego wybrał na swojego lidera. Jak się zachowa, co powie, co zrobi. Siła Ameryki nigdy nie brała się ze sprawności centralnej władzy, a raczej z oddolnej, lokalnej przedsiębiorczości, wytrwałości i dyscypliny.

Ale w momentach i okresach naprawdę wyjątkowych liczy się to, kto mieszka w Białym Domu. Klęska i tragedia wymagają, by przywódca kraju uspokoił i podniósł na duchu. Tymczasem los zrządził, że w chwili historycznej katastrofy od niespełna ośmiu miesięcy krajem rządzi człowiek uważany przez wielu za przypadkowego, obwołany prezydentem po burzliwej kontrowersji wyborczej i pogardzany przez intelektualistów z Nowego Jorku i Paryża jako prowincjonalny kowboj z Teksasu.

Polityka 39.2001 (2317) z dnia 29.09.2001; Świat; s. 21
Reklama