Archiwum Polityki

Kino bez kodu dostępu

Rozmowa z amerykańskim reżyserem Davidem Lynchem, autorem wchodzącego na ekrany filmu „Inland Empire”

Janusz Wróblewski: – Laura Dern, która w „Inland Empire” gra główną rolę, twierdzi, że kino dla pana to nic innego jak odmiana malarstwa abstrakcyjnego. Zgadza się pan z taką opinią?

David Lynch: – Lubię filmy, które opowiadają abstrakcyjne historie. Stojąc w muzeum przed obrazem ukazującym przykładowo związki między prostymi kształtami, takimi jak koło i prostokąt, przeżywa się różne emocje. Każdy widzi co innego, inaczej tłumaczymy sensy. Pobudzanie i otwieranie wyobraźni wpisane jest też w moją twórczość.

Robienie filmu to jednak praca zespołowa. Aktorzy powinni wiedzieć, kogo i w jakiej historii grają. Tymczasem polscy wykonawcy „Inland Empire” nie mieli pojęcia, w czym występują.

Nie muszę się tłumaczyć ekipie z pewnych eksperymentów. Ważne jest zaufanie, jakie do siebie mamy. „Inland Empire” nie jest abstrakcją. Składa się z kilku pomysłów, które wymieszane razem tworzą spójną całość. Nie tylko aktorzy, ale i widzowie domagają się, by dało się to określić w prostych zdaniach. Ja również mam z tym kłopot. Słowa chyba niewiele mogą tu pomóc.

Nie powinno się rozumieć, o co w filmie chodzi?

Mój film jest jak życie. Przypomina zawikłany kod, do którego nie mamy dostępu. Pozornie niektóre wydarzenia układają się w jakąś sekwencję, lecz inne wywracają ich sens do góry nogami. Trzeba zawierzyć intuicji, zanurzyć się w ekranowy świat, zdać się na emocje. Reakcją po wyjściu z kina nie powinny być pytania o fabularną ciągłość, bez której ostatecznie można się obejść, tylko wstrząs, poczucie, że zobaczyło się coś niezwykłego, jak we śnie.

Bez uzyskania logicznej odpowiedzi na pytanie, co ten sen właściwie znaczy?

Na wszystko można znaleźć wytłumaczenie.

Polityka 30.2007 (2614) z dnia 28.07.2007; Kultura; s. 59
Reklama