Wkrótce obchodzić będziemy, z pewnością hucznie, czterdziestolecie The Rolling Stones. Cieszący się powszechnym uwielbieniem niemiecki zespół Scorpions gra ponad 35 lat i w ubiegłym roku podczas finału „Inwazji Mocy” w Krakowie przyciągnął setki tysięcy widzów (i to wcale nieleciwych). A co dopiero powiedzieć o nieśmiertelnej, jak się zdaje, Tinie Turner, którą rok temu oklaskiwała publiczność na hipodromie w Sopocie? Wręcz nie chce się wierzyć, że ta wokalistka, uchodząca za wcielenie żywiołowości i witalności, pierwszy raz pojawiła się na scenie u boku Ike’a Turnera 45 lat temu.
A przecież żyjemy w czasach, które raczej takim artystom sprzyjać nie powinny. W latach 90., w związku z ekspansją rozmaitych odmian muzyki elektronicznej, ogłoszono ostateczną śmierć rocka. Wielu twórców, związanych choćby z nurtem techno i zafascynowanych możliwościami komputerów oraz nowych technologii święcie wierzyło, że panowanie rockowych dinozaurów dobiega końca. Nie chodziło przy tym tylko o to, że stare nazwiska ostatecznie ustąpią nowym. Przede wszystkim bowiem za sprawą nowinek technicznych muzyka miała starzeć się szybciej niż w czasach zdominowanych przez poczciwe długowłose kwartety z przesterowanymi gitarami. W każdym sezonie miał powstawać nowy styl, równie krótkotrwały jak poprzednie, a z podobną częstotliwością mieli zmieniać się wykonawcy w rozmaitych rankingach popularności.
I choć nie można podać cudownej recepty gwarantującej muzykom nieśmiertelność, to jednak istnieje kilka cech w genotypie rockowego dinozaura pozwalających trwać mu w dobrej kondycji.
Świeży powiew
Pierwszą jest podatność na zmiany, a opisana obok ewolucja Depeche Mode stanowi tu dobry przykład.