O ekspozycji grafik Warhola telewizja publiczna informuje tak często i entuzjastycznie, jakby to sam autor wstał z grobu i postanowił osiedlić się nad Wisłą. Patronat honorowy nad przedsięwzięciem objął prezes Rady Ministrów, a patronat medialny – tuzin redakcji, rozgłośni i stacji. Słowem, coś niezwykłego. A więc porównajmy. Na otwartej w 1998 r. w warszawskim Muzeum Narodowym (odwiedziła ona później także Kraków) wystawie Andy’ego Warhola pokazano 250 jego prac, w tym wiele unikatowych rysunków i akwareli. Na „Klasykach XX wieku” zorganizowanych dwa lata później w Zachęcie wystawiono 25 dzieł mistrza pop-artu, choć był on tylko jednym z dziesięciu bohaterów wystawy. Także w 2000 r. pięćdziesiąt prac Warhola pokazała bez ekstatycznej autoreklamy krakowska Starmach Gallery. A dodać należy, że w 1997 r. dorobek Warhola wystawiono także w Bielsku-Białej, co oznacza, że obecna wystawa jest piątą w ciągu pięciu lat. Toteż niebywały tumult wokół prezentacji kolejnych – nawiasem mówiąc bardzo niereprezentatywnie dobranych – osiemdziesięciu jego grafik (a stworzył ich tysiące) doskonale wprawdzie świadczy o umiejętnościach marketingowych organizatorów wystawy, ale źle o tych, którzy owej magii bezkrytycznie ulegli.
Przypadek Warhola jest zresztą modelowym wręcz przykładem tumanienia widzów. Wiadomo, że publiczność łaknie wielkich nazwisk. Nazwiska więc się zapewnia, choć jak najmniejszym kosztem. Na mocno reklamowanej wystawie Balthusa we Wrocławiu w 1998 r. pokazano szesnaście rysunków i jeden olejny obraz mistrza. Wszystkim, którzy mieli poczucie, iż poznali w ten sposób sztukę wielkiego samotnika, śpieszę donieść, że na zorganizowanej w Wenecji w ubiegłym roku retrospektywie dorobku tego samego artysty znalazło się dwieście prac, w zdecydowanej większości okazałych obrazów olejnych.