Leopold Unger jest Żydem polskim urodzonym we Lwowie w 1922 r. Miał więc wszelkie szanse, by zginąć nie doczekawszy dwudziestu trzech lat. Sam fakt, że żyje – przeczy rachunkowi prawdopodobieństwa. Jego droga ze Lwowa do Brukseli przeczy mu, jeśli to możliwe, jeszcze bardziej.
Wojnę przetrwał w Bukareszcie – stolicy jednego z najbardziej antysemickich krajów Europy Wschodniej. Ale Rumuni, którzy prześladowali i mordowali własnych Żydów, udzielali zarazem azylu Żydom, uchodźcom z Polski. Młody Unger – z wpisanym na własne życzenie określeniem „Żyd” w uchodźczym dowodzie tożsamości – mógł był przeto zdać w Bukareszcie maturę, zacząć studia, grywać w brydża w Domu Polskim i nawiązywać ciekawe znajomości, w tym – z żoną i przybraną córką płk. Becka, ostatniego przed wojną ministra spraw zagranicznych, internowanego w Rumunii, gdzie zmarł w 1944 r. Wszystko to brzmi jak bajka, ale tak było. Historia Żydów polskich czasu wojny – tych, co zginęli, i tych, co przeżyli – winna odtąd uwzględnić również tak osobliwy przypadek.
Z Bukaresztu, gdzie przebywał do 1948 r., pod koniec – jako korespondent PAP – Unger przyjechał do Warszawy, której właściwie nie znał i gdzie nie miał żadnego oparcia. Tu ponowny szczęśliwy traf sprawił, że znalazł pracę w „Życiu Warszawy”. Przeszedł tam kolejne szczeble dziennikarskiej kariery od depeszowca do korespondenta na Kubie w pierwszych latach Fidela Castro i sekretarza redakcji. 19 lat spędzonych w tej gazecie, skąd wyrzucono go w 1967 r., w ramach przygotowywania marcowego pogromu, zajmuje we wspomnieniach Ungera blisko 160 stron. Jest to ciekawy i ważny przyczynek do historii „Życia Warszawy” i ogólniej – prasy polskiej i życia w PRL.