Ziemi ci u nas dostatek. Jeśli chodzi o powierzchnię roli na jednego mieszkańca, będziemy w Unii najlepsi – Polakowi przypada na głowę aż 48 arów (ar to 100 m kw.), podczas gdy w krajach Beneluksu – które są pod tym względem najuboższe – zadowalać się muszą zaledwie 16–18 arami. Mowa oczywiście tylko o gruntach rolnych, bo właśnie ich bronimy najbardziej zaciekle. W skali kraju też nie wypadamy źle – użytków rolnych, a więc z łąkami i stawami, mamy aż 18,5 mln hektarów. Samych zaś gruntów rolnych – 14 mln ha. Dla porównania – tereny zurbanizowane, razem ze wszystkimi drogami, zajmują zaledwie milion hektarów. Około 1,4 mln ha leży odłogiem.
Ale odłoguje inaczej niż w UE, która – aby ograniczyć produkcję – wyłącza z uprawy 20 proc. gruntów rolnych. Tam ziemia przez trzy lata nie rodzi, ale jej właściciel kosi chwasty i od czasu do czasu przewietrza ją orką. Po trzech latach wypoczęta gleba wraca do produkcji, a odpoczywa inny kawałek ziemi. U nas odłogowanie nie jest elementem polityki rolnej. Chłop nie sieje, gdy uzna, że mu się to nie opłaci i zostawia grunt łasce bożej. Czasem tylko wójt, podpuszczony przez sąsiadów, nakaże skosić chwasty, aby ich nasiona nie przenosiły się na ich pola.
Z ilością jednak niestety nie idzie w parze jakość. Gleb najlepszych – tzw. I i II klasy bonitacyjnej – jest w Polsce zaledwie 3,3 proc. W klasie III – ponad 22 proc. Do IV, dość jeszcze dobrej, zalicza się 40 proc., zaś reszta to grunty V i VI kategorii, na których urodzi się najwyżej żyto lub ziemniaki. Do obu rodzajów upraw Unia nie stosuje dopłat bezpośrednich.
W dodatku ziemia polska przypomina salceson zrobiony z bardzo rozdrobnionych kawałków. – To lodowiec, który kilka razy przeszedł przez Polskę, tak pomieszał grunty, że trudno o większy kawałek pola jednorodnej jakości – wyjaśnia Jan Bielański z Ministerstwa Rolnictwa.