Po ułaskawieniu Marka Richa Clinton unikał przez pewien czas świateł reflektorów, przynajmniej w USA, natomiast wiele podróżował, m.in. do Polski. Saksy były owocne – 150 tys. dolarów od wygłoszonego przemówienia, dwa razy więcej niż w kraju. Pieniądze są mu potrzebne na spłacenie rachunków wystawionych przez adwokatów, ale wygląda na to, że długi (około 4 mln dolarów) bardzo prędko będą uregulowane. Były prezydent konsekwentnie odmawiał wywiadów i kontraktów biznesowych. Do domu w Chappaqua wpadał sporadycznie i – jak ze współczuciem napisał dziennik „Washington Post” – tak często rozmijał się tam z żoną Hillary, zajętą senatorskimi obowiązkami w Waszyngtonie, że „nierzadko spał obok niego pies Buddy”.
W lipcu kwarantanna się skończyła i z wielką pompą ogłoszono inaugurację nowego postprezydenckiego biura w nowojorskim Harlemie. Clintona witano tam mało że jak bohatera – witano jak swego, jednego z naszych homeboys, czego zresztą można było oczekiwać, bo w czasie Monicagate Murzyni byli jedyną grupą, w której ówczesny prezydent zyskał nawet na popularności. Clinton – spontaniczny, pochodzący z nizin syn samotnej matki, grający na saksofonie i uwielbiający fast-food – uchodzi w oczach Murzynów za bardziej czarnego niż na przykład obecny czarnoskóry sekretarz stanu, dystyngowany Colin Powell. (Afroamerykańska poetka Toni Morrison nazwała Clintona „pierwszym czarnym prezydentem”).
Nieważne, że Clinton miał początkowo otworzyć biuro gdzie indziej, na ostatnim piętrze wieżowca na Manhattanie, i dopiero kiedy się rozniosło, że opłacany przez podatnika czynsz będzie tam wynosić 800 tys. rocznie – co byłoby rekordem – zdecydował się na historyczną murzyńską dzielnicę.