– Widzi pan tamtą chorągiewkę sto metrów od nas? – pyta Janusz Herburt-Hewell, dziennikarz Głosu Ameryki, właściciel driving range’u (patrz słowniczek) w warszawskim Wilanowie, obracając w palcach dogasające cygaro. – Przesadziłbym, gdybym powiedział, że za każdym uderzeniem wrzucę piłkę dwa metry od niej. Ale założyłbym się, że zrobię to przynajmniej raz na trzy uderzenia.
Janusz Herburt-Hewell zapewnia, że uczucie w momencie, gdy po precyzyjnym uderzeniu piłka ląduje tuż pod chorągiewką, nie da się porównać z niczym: – To lepsze niż seks.
Swing się rozjeżdża
Golf rzeczywiście przywodzi na myśl seks, chociaż akurat nie z tego powodu, o którym wielu myśli. Golf, podobnie jak seks, jest szalenie prosty, kiedy się o nim mówi (chodzi tylko o to, żeby jak najmniejszą liczbą uderzeń trafić kolejno do każdego z osiemnastu dołków na polu), staje się zaś piekielnie trudny (niekiedy nawet niewykonalny) w praktyce. Dlatego w golfie, jak w seksie, wciąż doznaje się rozczarowań. – Człowiek pręży się, uderza pięknie dwustumetrowego drive’a i cały świat należy do niego. A potem przestrzeliwuje putta z jednego metra i ogarnia go czarna rozpacz – tłumaczy Andrzej Alama, biznesmen.
– To nieustanny system upokorzeń. Wychodzisz do gry z nadziejami, które na polu są boleśnie weryfikowane – wzdycha Andrzej Strzelecki, aktor i reżyser, jeden z dwudziestu najlepszych graczy w Polsce, który tak pokochał golfa, że wybudował dom kilkaset metrów od klubu golfowego w Rajszewie, w którym ma dożywotnie członkostwo.
Tak jak w seksie w golfie najważniejsza jest właściwa pozycja. Różnica polega na tym, że o ile seks da się skutecznie uprawiać w pozycjach rozmaitych, golf wymaga od gracza pozycji jednej i zawsze tej samej.