Wolność odzyskana zawsze jest mniej piękna od tej ze zbiorowych marzeń. Podobnych rozczarowań doświadczali mieszkańcy II Rzeczypospolitej, gdy dość szybko okazało się, że nie spełnią się wizje idealistów i nie będzie to kraj szklanych domów, do których klucze dostaną wszyscy. W międzywojennej literaturze występował silny nurt rozrachunkowy, dyskredytujący „radość z odzyskanego śmietnika”, by przywołać znany zwrot Kadena-Bandrowskiego. Ale przecież nikt nie tęsknił wówczas za rozbiorami, gdyż granica między przeszłością i teraźniejszością była wyraźna i ostra, jak między czernią i bielą w haśle wyborczym jednego z tegorocznych kandydatów na prezydenta. Tymczasem kwestia stosunku do peerelowskiej rzeczywistości jest bardziej złożona. Mimo wszelkich ograniczeń suwerenności, pokracznej nazwy Peerel, był to jednak nasz kraj, ponieważ innego nie posiadaliśmy. Mieszkało w nim kilka pokoleń, które nie mają teraz zamiaru wyrzec się samych siebie, owszem, zaczynają wspominać z sentymentem dawne czasy.
W Muzeum Narodowym czynna jest jeszcze wystawa „Rzeczy pospolite. Polskie wyroby 1899–1999”, na której największym zainteresowaniem cieszą się przedmioty codziennego użytku, przypominające lata PRL. Frekwencja jest nadspodziewanie duża, a wpisy do księgi pamiątkowej wiele mówią o nastrojach zwiedzających. Jakiś nieco rozczarowany ekspozycją, zapewne starszy wiekiem obywatel wymienia jej braki: „A gdzie extra żytnia? A gdzie bilet do Kongresowej? A gdzie budka telefoniczna? A zapach klatki schodowej?” Zwyczajny wpis, sama proza życia, ale przecież gdyby zastosować prosty eksperyment formalny i każde z tych pytań umieścić w osobnej linijce, otrzymalibyśmy prawie poetyckie westchnienie.