Osobiście jesteśmy za, a nawet prywatnie obiecaliśmy postawić piwo pierwszemu amerykańskiemu żołnierzowi, który przybędzie do stałej bazy USA w Polsce. Ale niełatwo będzie go znaleźć, choć wstępnie adres został wskazany: poligon w Wicku Pomorskim koło Ustki. A już na pewno niełatwo będzie wejść na teren bazy mieszczącej supertajną broń, która dopiero jest w fazie – i to niezbyt zadowalających – prób. Baza przechwytywania rakiet – missile interceptor site – zostanie dobrze ukryta przed oczami ciekawskich, a ogromne podziemne silosy ze wzmocnionego betonu pomieszczą nie tyle żołnierzy, co rakiety dalekiego zasięgu, odpalane automatycznie, jeśli komputery wykryją i rozpoznają rakiety wroga.
W 1993 r. Lech Wałęsa ujawnił swój talent stratega.
Ostro przepijając do Borysa Jelcyna, wprowadził rosyjskiego gościa w tak serdeczny nastrój, że ten – wbrew swym doradcom – podpisał zgodę (zresztą szybko cofniętą) na przystąpienie Polski do NATO. Nie tylko rosyjska przychylność, ale i amerykańska gotowość długo stały pod znakiem zapytania. Wreszcie udało się. Polska opinia publiczna przyjęcie nas do NATO powitała z entuzjazmem. Tak samo powitałaby pewnie i amerykańską bazę, na przykład przeniesienie choćby części żołnierzy ze stutysięcznego wówczas garnizonu amerykańskiego w Niemczech.
Co to były za czasy! Bill Clinton przed Zamkiem Królewskim w Warszawie mówił: „Jeszcze Polska nie zginęła”, młodzi ludzie machali amerykańskimi chorągiewkami, a „Polityka” powitała wydarzenie tytułem: „Thank you, Bill”. Potem nadszedł George Bush, przyjęty w Europie niechętnie i bez zdziwienia obserwowaliśmy ogólny wzrost antyamerykanizmu w Europie i w świecie. Potem – interwencja w Iraku, wysłanie tam polskiego kontyngentu, rozczarowanie, że Amerykanie swojej dyplomatycznej serdeczności nie zamieniają na konkretniejsze jej dowody, pytania: Co my z tego mamy?