Wkraczamy właśnie w trzecią epokę rozwoju telewizji. Pierwsza, zdaniem teoretyków mediów, miała miejsce, gdy dostępnych było jedynie kilka kanałów. Widz w danym momencie mógł oglądać tylko jeden z nich. Jeśli przegapił swoją ulubioną audycję, przepadło. Teraz jesteśmy w drugiej fazie: do dyspozycji mamy dziesiątki kanałów – a ciągle się skarżymy, że nie ma na nich nic ciekawego. Audycje można rejestrować na magnetowidzie. Potem zaś o dowolnej porze obejrzeć, uwalniając się od reklam szybkim przewijaniem.
Już jednak widać, że różne strumienie zaczynają się zlewać w jezioro multimedialnych treści, czyli telewizję trzeciej epoki. Coś, co przypomina telewizyjną odmianę Internetu, w której nadawcy, nie tylko dotychczasowi, ale też osoby prywatne, umieszczają swoje materiały wideo na serwerach dostępnych z dowolnego miejsca na naszej planecie. Odbiorcy zaś ściągają przez sieć, co chcą i kiedy chcą.
Nadawcy, zwłaszcza publiczni, czekają na ten moment niecierpliwie. Uwolni ich nareszcie od presji widzów domagających się drastycznych zmian zależnie od własnych preferencji. Przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żeby na przykład klub hodowców złotych rybek zażądał należytej atencji dla swojego hobby. Mają prawo, ponieważ płacą abonament. Jako że są w bezpośrednim kontakcie ze złotymi rybkami, tradycyjnie mają trzy życzenia: co najmniej 15 minut dziennie, najlepiej w programie pierwszym oraz między godz. 17 i 19, bo tylko wtedy mogą na to poświęcić czas.
Kiedy owo jezioro treści rozleje się wreszcie przed nami, każdy akwarysta będzie mógł wygodnie usiąść na brzegu i nałowić dość interesującego go materiału z serwerów wizyjnych na całym świecie. Zapisać to na swoim PVR (personal video recorder), czyli komputerowym magnetowidzie rejestrującym kilkadziesiąt godzin wideo na dysku twardym w formacie cyfrowym, i oglądać do końca życia.