Zarówno pionierzy jak i nowicjusze – większość placówek istnieje około pięciu lat – zabiegają coraz aktywniej o pozytywny wizerunek u potencjalnych klientów. Idzie o wielką stawkę, praktycznie o być albo nie być na rynku edukacyjnym w najbliższej przyszłości. Szczyt wyżu demograficznego dziewiętnastolatków przetoczy się już za rok, miejsc dla kandydatów już od dwóch lat jest więcej niż maturzystów, a szkół ciągle przybywa, zarówno państwowych – głównie wyższych szkół zawodowych – jak i niepaństwowych.
Rozpoczyna się ostra rywalizacja o studentów. Kto ich zwabi atrakcyjną ofertą – modnym kierunkiem, niskim czesnym, znanymi nazwiskami wykładowców, nowoczesnym budynkiem i wyposażeniem, własnym akademikiem – ten przetrwa. Kiedyś, gdy na potęgę rozbudowywano Wyższe Szkoły Inżynieryjne, lokalne aspiracje ilustrowało powiedzenie „W każdej wsi – WSI”, teraz, po medialnym nagłośnieniu nielegalnej ekspansji znanej szkoły dziennikarskiej z Warszawy – „Każda gmina – filię dziennikarstwa trzyma”. Środowiskowa giełda spekuluje, że ta radosna twórczość założycielska w połączeniu z nadchodzącym niżem kandydatów zagrozi bankructwem nawet trzeciej części szkół. Jest to prawdopodobne, ponieważ zakładano je tam, gdzie kto mógł, kierując się aktualnym popytem (młodzieży) i podażą (kadry), a nie długofalową kalkulacją.
Prof. Jerzy Kalisiak, założyciel i rektor Wyższej Szkoły Zarządzania w Warszawie, która wydaje dwa dyplomy – polski i brytyjski (Oxford Brookes University), opowiada, że gdy starał się o stworzenie uczelni swoich marzeń, zaczął od pytania pod adresem ówczesnego ministra edukacji Andrzeja Stelmachowskiego o politykę państwa w zakresie tworzenia nowego segmentu szkolnictwa. Usłyszał, że nie ma takiej.