Dotychczas ci łajdacy mogli liczyć się tylko z chłodnym ostrzeżeniem Miłosza: „Który skrzywdziłeś... Nie bądź bezpieczny. Poeta pamięta”. W świecie ideałów to ostrzeżenie groźne. Jednak w świecie prawa nie o taką groźbę chodzi, a raczej o wyrok i więzienie. Proces Miloszevicia, który rozpocznie się dopiero w przyszłym roku i potrwa 12 miesięcy, jest co najwyżej zwiastunem nadziei, że społeczność międzynarodowa powoła kiedyś sąd światowy, który na wzór Pana Boga osądzi to, czego inne sądy nie chciały albo nie mogły osądzić i że nie da politykom mieszać w aktach bądź za kulisami sądowej sali.
Po pierwsze źle się stało, że własny kraj wydał swego obalonego dyktatora dopiero pod groźbą utraty 1,3 mld dolarów pomocy międzynarodowej. Przesłanki żądania Zachodu można zrozumieć, ale i tak trudno uniknąć wrażenia, że chodzi o kupowanie podsądnego przez mocodawców prokuratora. Może trzeba było cierpliwie czekać na decyzję suwerennej Serbii, która – skoro ostatecznie Miloszevicia wydała Hadze – pewnie zdecydowałaby się postawić go przed sądem narodowym.
Niewątpliwie w powszechnej opinii sąd narodowy miałby większy autorytet już choćby dlatego, że do sądów „własnych” jesteśmy przyzwyczajeni, a sąd międzynarodowy, obcy, stanowi rzadkość. Najlepiej, gdyby oskarżonego Miloszevicia osądziła wolna, demokratyczna i suwerenna Jugosławia. Ale sprawiedliwość – w odniesieniu do władców – nie udaje się. Nad sądownictwem ciąży tak zwana farsa lipska. Po I wojnie światowej w traktacie wersalskim postanowiono, że winnych wojny osądzą same Niemcy. W rezultacie sąd niemiecki w Lipsku ociągał się, wreszcie potraktował swoich rodaków nad wyraz łagodnie. Osądzeni zeszli z ławy oskarżonych w glorii bohaterów narodowych. Zamiast sądu wyszła właśnie farsa.