Według raportu „Rozrywka w Polsce”, przygotowanego przez firmę Healey & Baker, statystyczny Polak chodzi do kina niezwykle rzadko – zaledwie 0,7 raza rocznie, podczas gdy choćby bratanek Węgier czyni to dwa razy częściej. Nie mamy też czym się chwalić, jeśli chodzi o roczne wydatki na rozrywkę i rekreację, przeznaczamy bowiem na ten cel ledwo 111 euro na osobę, a więc dziewięciokrotnie mniej od Niemca czy Francuza. Mimo tak skromnych liczb, to jednak Polska jest głównym celem właścicieli multipleksów zainteresowanych inwestycjami w Europie Środkowej i Wschodniej.
Lawinowo rosnąca liczba nowych tytułów, moda i namiastka luksusu, jaką oferują multikina, wszystko to powoduje, że w europejskich krajach frekwencja rośnie, a dystrybutorzy i właściciele dużych sieci kin zacierają ręce. Nie oznacza to jednak, by inwestorzy nie natykali się na rafy, czego najlepszym przykładem los kin wieloekranowych w Warszawie.
Ryk lwów
Od poniedziałku do czwartku widok samotnego widza przemykającego wzdłuż ścian multipleksu nie dziwi nikogo. Niewiele lepiej jest w weekendy. Okazuje się też, że hucznie reklamowana obniżka cen biletów i wprowadzanie korzystnych promocji nie daje spodziewanych korzyści. Dlaczego tak się stało?
Pustki w warszawskich multipleksach nie znaczą wcale, że wielosalowe, komercyjne kina przegrywają konkurencję z tymi tradycyjnymi. Rzecz w tym, że kiedy tworzono tzw. biznesplany nowych centrów rozrywki, świętowano sukces dwóch polskich superprodukcji: „Ogniem i mieczem” oraz „Pana Tadeusza”. Wtedy, w 1999 r., sprzedano rekordową liczbę 26,6 mln biletów, a więc o 8 mln więcej niż zwykle. Te liczby wywołały entuzjazm przedsiębiorców, którzy uwierzyli, że oto natrafili w Polsce na filmowe eldorado, a tym samym na trwałą, zwyżkującą tendencję oglądalności.