Prąd zdrożał od 3 do 11 proc. w zależności od regionu kraju i rodzaju odbiorców. Taryfy spółek dystrybucyjnych, czyli zakładów energetycznych, których jest w Polsce 33, zatwierdził prezes Urzędu Regulacji Energetyki (URE). Ceny energii elektrycznej, choć zróżnicowane w skali kraju, są cenami regulowanymi. Każdy uczestnik tego rynku prowadzi własne kalkulacje i wylicza, ile chce otrzymać za sprzedawaną energię i przesłanie.
Ze swoim wyliczeniem dystrybutor idzie do URE i tam zaczyna się targować. Z reguły słyszy, że chce za dużo. Jednak targi są ograniczone i nie prowadzą do ustalenia ceny równowagi. Prawo gwarantuje dystrybutorowi energii zwrot uzasadnionych kosztów i właśnie o nie obie strony się spierają. Pojęcie to jest bardzo pojemne, bo obejmuje nie tylko koszt działalności operacyjnej, ale wiele innych elementów związanych z finansowaniem rozwoju, modernizacji, działań w zakresie ochrony środowiska, a nawet gwarancję zysku. W ubiegłym roku rentowność sięgnęła 30 proc. Pozazdrościć. Mimo to URE twierdzi, że nie ma dużego pola manewru. Co najwyżej nieco pomarudzić. Zwykle dystrybutor obniża trochę swoje wymagania i tak rodzi się kolejna podwyżka.
Zróżnicowanie cen energii elektrycznej najczęściej jest tłumaczone względami geograficznymi. Ci, którzy mieszkają w pobliżu elektrowni, mają lepiej, bo prądu nie trzeba daleko przesyłać, więc kosztuje taniej. Proste, logiczne, racjonalne. Pozornie. W rzeczywistości studiując taryfy spółek dystrybucyjnych trudno odgadnąć, które działają w energetycznych zagłębiach, a które z dala od nich. Bo cena polskiego prądu ma niewiele wspólnego z kosztami wytwarzania i przesyłu. Prościej byłoby przyjąć, że płacimy podatek energetyczny, a prąd otrzymujemy przy okazji gratis.