Dyskusja o kiepskiej kondycji polskiego sportu powraca po każdej imprezie światowego formatu. Ledwie ucichły żale nad stanem polskiego futbolu, gdy po pekińskiej olimpiadzie znów podniosło się larum. Zapaść, klęska, czas na zmiany – te hasła powracają z nużącą regularnością.
Pierwszy bodaj raz zdarzyło się, że o upadku i słabości zaczęto mówić jeszcze w czasie igrzysk – i pierwszy raz tak jednoznacznie to sportowcy wskazywali winnych: działaczy. Sylwia Gruchała, florecistka, po przegranej walce ujawniła tajemnicę poliszynela – w sporcie na potęgę się pije. Przykład znalazł się sam w osobie wiceprezesa Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, czołgającego się po trawniku w wiosce olimpijskiej. Marek Plawgo, lekkoatleta, rozgoryczony porażką zaproponował, by w sztafecie pobiegli szefowie związku, winiąc ich za zły dobór zawodników na wyjazd do Pekinu.
Reakcje i deklaracje były natychmiastowe: – Robimy porządek w związkach sportowych. Zrezygnowałem z działania przed igrzyskami oraz w ich trakcie, bo to by tylko zaszkodziło cyklowi przygotowań olimpijskich. Nie odpuszczę jednak – statuty związków muszą być zmienione. Ureguluje to nowa ustawa o sporcie, nad którą pracujemy. Zaproponujemy wzór statutu, zaczerpnięty z regulaminów międzynarodowych federacji – zapowiada Mirosław Drzewiecki, minister sportu.
Góra dwie kadencje
Zmuszenie związków sportowych do wpisania w statuty zasady kadencyjności prezesów minister zapowiadał jeszcze przed wyjazdem z Pekinu: – Dziś są tacy, którzy pracują od 30 lat! A powinni góra dwie czteroletnie kadencje. Ten, kto ma wizję, w tym czasie zdąży ją zrealizować. A jeśli ktoś kocha sport, ale nie potrafi zarządzać – może zostać szefem klubu kibica.