Nasi południowi sąsiedzi nie tylko nie doprowadzili do załamania filmowej produkcji (wciąż kręcą ok. 20 tytułów rocznie), ale jeszcze jako jedyni z naszego regionu zdołali wylansować swoją odmianę postkomunizmu. Obrazy lenistwa oraz dobrodusznego chamstwa, w charakterystyczny śmieszno-smutny sposób opisujące reakcję społeczeństwa na ustrojową transformację, zaczęły nieoczekiwanie święcić triumfy na festiwalach w Rotterdamie („Dzikie pszczoły”), San Sebastian („Szczęście”), Karlowych Warach („Rok diabła”). A dobitnym potwierdzeniem oryginalności i klasy czeskiego kina stały się aż cztery oscarowe nominacje przyznane nie tak dawno młodym, nieznanym szerzej twórcom znad Wełtawy: Janowi Hrebejkowi za czułą tragifarsę „Musimy sobie pomagać” o bezdzietnym małżeństwie ukrywającym w czasie II wojny światowej bogatego Żyda, Ondrejowi Trojakowi za poetycko-przaśny melodramat „Żelary” o miłości pielęgniarki i chirurga podczas niemieckiej okupacji oraz dwukrotnie Janowi Sverakowi za nostalgiczną „Szkołę podstawową” i za podziwiany nie tylko u nas dramat „Kola” – o samotnym muzyku zmuszonym opiekować się rosyjskim chłopcem (ta nominacja została potwierdzona statuetką).
Dla porównania warto przypomnieć, że polskiej fabule nie udało się w tym czasie wygrać żadnego liczącego się festiwalu (wyjątkiem jest dobra passa filmów Krzysztofa Krauzego), a pracujący w kraju artyści – poza Andrzejem Wajdą wyróżnionym za całokształt honorowym Oscarem oraz Romanem Polańskim obsypanym nagrodami za „Pianistę” – również nie zdobyli ani jednej nominacji.
Jak by tego było mało, Czesi – mały środkowoeuropejski naród nienależący przecież do kinematograficznych potęg – od dawna ściągają do siebie masę hollywoodzkich pieniędzy i gwiazd.