Jeszcze 15 lat temu nowością były w Polsce treningi asertywności, dziś uważane za banał i oczywistość. Później na topie znalazły się techniki wywierania wpływu, oparte na mowie ciała, i warsztaty z autoprezentacji. Ostatnio najmodniejsze wydaje się programowanie neurolingwistyczne (w angielskim skrócie NLP).
Stosowne podręczniki i poradniki NLP definiują zwykle swój przedmiot jako sztukę tworzenia indywidualnej doskonałości. W jednej z takich książek czytamy: „Czy kiedykolwiek zrobiłeś coś tak wspaniale i szybko, że zaparło ci dech w piersiach? Czy pamiętasz chwile, w których byłeś naprawdę zachwycony tym, co zrobiłeś i zastanawiałeś się, jak do tego doszło? NLP pokazuje, w jaki sposób zrozumieć i odwzorować swój własny sukces, tak aby doświadczać znacznie więcej takich momentów”.
NLP, którego twórcy – językoznawca John Grinder i psycholog Richard Bandler – byli zafascynowani hipnoterapią, robi wrażenie magii połączonej z wyspecjalizowaną nauką, więc tym samym zyskuje na atrakcyjności. W Polsce pojawia się coraz więcej ofert tego typu, co wprawia w lekkie przerażenie zawodowych terapeutów, bo autentycznych specjalistów w tej dziedzinie prawie u nas nie ma.
Szarlataństwo na koszt własny
Nie sprawdziły się zatem proroctwa, że wszelkiego rodzaju kursy wyjazdowe i stacjonarne, doskonalące ludzi jako szefów lub podwładnych, indywidualnie bądź zespołowo, w Polsce się nie przyjmą. Rozumieliśmy, że to element kultury korporacyjnej, ale narzekano powszechnie: że to sztuczne, nie nasza mentalność, strata czasu. Tymczasem szkolimy się nawet intensywniej niż kiedyś, a najintensywniej – klasa średnia.
Na czyj koszt? Szkolenia tego typu teoretycznie mogą być opłacane z pieniędzy Unii Europejskiej. W 2005 r. powstała nawet Polska Izba Firm Szkoleniowych, która jako jeden z głównych celów wyznaczyła sobie walkę o usprawnienie procedur, jak bowiem wiadomo, do dyspozycji Polski są miliony dolarów.