Białe kołnierzyki, yuppies. Ich kariery stawia się za przykład do naśladowania absolwentom wkraczającym na rynek pracy. Młody, dynamiczny, wykształcony, zna języki. Potrafi ciężko pracować. Na wolnym rynku czuje się jak ryba w wodzie. Jest głodny sukcesu i szybko go osiąga. Zarabia krocie, awansuje. Idzie ostro w górę. W dwa, trzy, pięć lat zostaje dyrektorem, kierownikiem, menedżerem w zachodnim koncernie. Nikt nie przypuszczał, że ktoś taki może w Polsce pracę stracić. Że rynek, który go wyniósł, może go też strącić. Kilka lat temu było to niemożliwe, dziś staje się normalne. Upadek z wysoka jest szczególnie bolesny.
Wojciech Borsucki, dyrektor agencji doradztwa personalnego Hill Int.:
Przyczyny leżą przede wszystkim w rynku. Lata 90. to okres błyskawicznego wzrostu firm. Wzrostu anormalnego – po 100, 200 proc. obrotów z roku poprzedniego. Schemat jest taki. Wchodzimy z produktem. Organizujemy wielką machinę sprzedaży: przedstawiciele handlowi, sieć hurtowni, akcja reklamowa, zespół public relations. A tu rynek się stabilizuje. Rosną wymagania konsumenta i konkurencja, załamuje się eksport na Wschód i mamy nagle nie 100 proc. wzrostu, ale normalnie, 14–15 proc. Jeden rok, drugi i machinę trzeba zreorganizować. Ludzie, którzy nie wygenerują sprzedaży, muszą odejść.
Sales raportuje do area sales managera (ang. przedstawiciele handlowi różnych szczebli – przyp. ITM), ten do dyrektora handlowego, ten do zarządu i lecą głowy. Poczynając od zarządu w dół. Teraz nie gramy o to, kto wyrwie dla siebie więcej rynku, ale kto więcej utrzyma. A konkurencja na rynku pracy robi się mordercza. Do niedawna, żeby zostać dyrektorem, wystarczył angielski i studia. Teraz już nie.
Anna Dal, psycholog, specjalistka outplacementu w agencji doradztwa personalnego Hill Int.