Biennale to dla większości twórców szansa na piętnaście minut sławy, lekko odemknięta furtka do międzynarodowej kariery, okazja na dostrzeżenie przez tych, którzy na co dzień budują w sztuce hierarchie i decydują o tym, kto ma zostać wielkim. Nie ma się co łudzić, na tym wielkim targowisku jakość towaru ma znaczenie drugorzędne. Liczą się układy, siła przebicia, pieniądze włożone w promocję, trochę szczęścia. Artyści wystawiają więc swą sztukę jak prostytutki swe ciało: grunt to dać się zauważyć. I nikomu nie przeszkadza, że tu chodzi jedynie o owe piętnaście minut. Galerzyści, kuratorzy, muzealnicy stale bowiem potrzebują czegoś nowego, najlepiej coraz młodszego, działając wedle zasady 3xW: Wylansować, Wykorzystać, Wyrzucić. Ta karuzela kręci się coraz szybciej i szybciej.
Pierwszy kontakt z Biennale oszałamia. Ponad trzystu artystów w programie oficjalnym i drugie tyle w imprezach towarzyszących, tysiące dzieł, niezliczona ilość inicjatyw i pomysłów. Wezbrana fala ludzkiej wyobraźni i fantazji, z którą uporać się trudno i przez kilka dni, a która w Polsce wystarczyłaby na obdzielenie kilkunastu muzeów wystawami przez okrągły rok. Później jednak przychodzi rozczarowanie. Tegoroczna impreza – choć tak wielka, okazała się monotonna. Na szczęście – w co wierzę – jest to nie tyle skutek kryzysu światowej sztuki, co raczej popisów kuratora wystawy Haralda Szeemanna.
W tym miejscu wypada przypomnieć, iż weneckie Biennale to jakby dwie równoległe imprezy. Pierwszą są prezentacje narodowe. Ponad sześćdziesiąt krajów prezentuje swoich artystów w oddzielnych pawilonach. Każde państwo samo decyduje, czyje prace pokaże w Wenecji. My prezentowaliśmy Leona Tarasewicza. Drugą zaś jest tzw.