Sojusz polsko-amerykański jest dla Polski korzystny. „Polska i Stany Zjednoczone są najlepszymi przyjaciółmi... Dziękujemy Polsce za pomoc” – powiedziała amerykańska sekretarz stanu Condoleezza Rice przed rozmowami z premierem Jarosławem Kaczyńskim w Waszyngtonie. Także prezydent George Bush serdecznie powitał naszego premiera w stolicy USA. Ważną częścią polityki są rutynowe wizyty i wypowiadane przy tej okazji słowa; wypada się więc cieszyć, że stosunki Polski z najpotężniejszym i najważniejszym krajem na świecie są dobre. Ale polityka to nade wszystko sztuka odnoszenia wymiernych korzyści – i z tym, niestety, jest cienko. Oto sprawy do załatwienia:
Najpierw tzw. zaszłości,
czyli sprawy odziedziczone po też niezbyt skutecznych poprzednikach. Zacznijmy od Iraku. Panuje ciągle wrażenie, że Polska – ze swego sojuszu i przyjaźni z Ameryką – nie czerpie dostatecznych korzyści praktycznych i politycznych. Nie jest to wina braci Kaczyńskich. Okazję do postawienia sojuszu na lepszych warunkach zmarnował jeszcze prezydent Aleksander Kwaśniewski przed zaangażowaniem się w interwencję w Iraku. Dziś zmiana reguł gry między Warszawą i Waszyngtonem jest bardzo trudna. Wciąż nie wiadomo na przykład, jakie to polskie postulaty postawił w Waszyngtonie jeszcze w ubiegłym roku minister Radosław Sikorski; wiadomo tylko, że zostały kwaśno przyjęte. Co gorsza, niby jesteśmy takim cennym sojusznikiem, a szef Pentagonu Donald Rumsfeld nawet się z Sikorskim nie spotkał. Co to oznacza?
Wysłanie wojsk do Afganistanu.
Żeby zrozumieć obecny kontekst amerykański tej decyzji, trzeba zwrócić uwagę na kompletną zmianę dekoracji na świecie. Kiedy w 2003 r. Amerykanie szukali sojuszników do wyprawy irackiej, Kwaśniewski i Miller (też decydowali sami i też bez wielkiej debaty) poszli na kurs kolizyjny z głównymi krajami Unii, bo Amerykanie pytali twardo: Kto wchodzi?