Polska i kraje Unii Europejskiej to są naczynia o różnym kształcie i objętości. Jeśli zostaną gwałtownie połączone, to na pewno coś się w nich zabełta. Najlepiej czują to politycy rozmaitych szczebli. Werner Schnappauf, minister ochrony środowiska w Bawarii, boi się polskiego fryzjera w niemieckim mieście, gotowego strzyc za 10 marek (niemiecki fryzjer bierze dwa razy tyle). Ale Schnappauf jest bardzo zadowolony z możliwości utylizowania bawarskich śmieci w Polsce albo w Czechach. Bo taniej.
Poseł AWS z Lubuskiego stawia sprawę krótko: – Niemcy mają obawy przed nami, a my stracha przed nimi. Musimy znaleźć sposób na pogodzenie taniego sąsiedztwa z silnym.
Poseł wie również, że znalezieniu tego sposobu nie pomagają takie zdarzenia jak list Niemca Herberta Wehry do gminy w Człuchowie, w którym nazwał mieszkańców wsi Mosiny „ludnością zastępczą” i przy okazji zażądał rekompensaty za utracone mienie po wojnie. Żaden polityk w Polsce nie może bagatelizować tych nastrojów.
Łagodnemu wyrównywaniu poziomów w połączonych naczyniach mają służyć tak zwane okresy przejściowe, podczas których w sposób administracyjny hamuje się rozwój sytuacji na rynkach w poszczególnych krajach. Niemcy boją się napływu z Polski taniej siły roboczej, która może stworzyć konkurencję na terenie byłej NRD, pogłębiając tam i tak duże bezrobocie. Dlatego żądają, by Polacy nie mogli podjąć tam pracy przez 7 lat od dnia wejścia do Unii.
Polacy natomiast boją się wykupu polskiej ziemi (a mieszkańcy ziem zachodnich powrotów takiego choćby Herberta Wehry). Ziemia w Polsce, w stosunku do krajów Unii Europejskiej, jest znacznie tańsza. Według Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej, hektar gruntów rolnych w Polsce kosztuje dzisiaj ok. tysiąca dolarów; dla porównania – we Francji jest trzy razy droższy, w Holandii 15 razy.