„Nadmierne opodatkowanie podkopuje naszą prosperity. Amerykanie byli zbyt obciążeni, proszę, żeby im pieniądze oddać” – oświadczył nowy amerykański prezydent George Bush w pierwszym programowym przemówieniu do obu izb Kongresu. Prezydent zaproponował szeroko zakrojony plan redukcji podatków od dochodu, a także zniesienia podatku od dziedziczenia. Opozycja od razu podniosła larum, że obniżka jest niesprawiedliwa społecznie, bo najbardziej zyskują bogaci. Wszystko to jednak zależy od sposobu przedstawienia sprawy. „Ludzie o najniższych dochodach zyskają procentowo najwięcej” – twierdzi Bush. Demokraci odpowiadają: to tylko technicznie prawda, bo podniesienie progu zwolnienia od podatków sprawia, że wielu podatników na samym dole drabiny podatkowej może płacić nawet o 100 proc. więcej. „A oni i tak płacą mało” – bagatelizują obniżkę krytycy, wskazując, że „ci na górze” zyskają zwrot ogromnych pieniędzy, bo w ich przypadku nawet kilkuprocentowa obniżka to ogromne kwoty. I w ten sposób główny nurt debaty to nie rozważanie, czy obniżka podatków jest dobra, czy zła dla gospodarki kraju, lecz raczej odzwierciedlenie zawiści społecznych i dyskusja o sprawiedliwości. Na plan dalszy schodzi argument, że Ameryka – także i dzięki niższym podatkom – stworzyła największą w świecie liczbę nowych miejsc pracy. Ma też bezrobocie znacznie niższe niż w wielu krajach, gdzie obciążenie podatkowe jest rzekomo „bardziej sprawiedliwe”.