Oczekiwano, że tajfun przyjdzie raczej z innej strony. Obserwatorzy śledzili stan zdrowia 98-letniego republikańskiego senatora Stroma Thurmonda i schorowanego senatora Jesse Helmsa. Tymczasem to nie oni, a liberalny republikanin James Jeffords opuścił – z własnej woli – szeregi swojego stronnictwa. Tłumaczył, że nie godzi się z polityką jego konserwatywnego kierownictwa w sprawach podatków, oświaty, aborcji, ochrony środowiska i – w innych kwestiach dzielących Amerykanów. Senat przeszedł w ręce demokratów. W Izbie Reprezentantów republikanie nadal zachowują minimalną kontrolę, ale układ w Waszyngtonie diametralnie się zmienił.
Bush był szczerze zdumiony dezercją Jeffordsa – w końcu w ostatnich 30 latach prawie wyłącznie demokraci przechodzili do obozu przeciwnika. Zaskoczenie prezydenta sugeruje jednak, że doskonale dotąd działająca maszynka Białego Domu tym razem się zacięła. W amerykańskim systemie dwupartyjnym, w którym „zwycięzca bierze wszystko”, przewaga jednego mandatu wystarczyła, żeby dominująca teraz Partia Demokratyczna obsadziła kluczowe stanowiska w Senacie: Tom Daschle został liderem większości, a jego demokratyczni koledzy – przewodniczącymi wszystkich komisji. Oznacza to pełną kontrolę nad procesem legislacyjnym – jakie projekty ustaw trafiają pod obrady i głosowanie i jaki jest skład konferencji obu izb opracowujących wspólną, ostateczną wersję ustaw. Nowe rozdanie zapowiada, że walec prawicowej polityki forsowanej przez Busha i republikańskich przywódców w Kongresie zostanie zatrzymany.
Bush zdawał się nie uznawać, że po kontrowersyjnych wyborach nie ma mandatu na przeprowadzanie daleko idących zmian –– Ameryka chciała nowego przywództwa, ale nie nowego kierunku.