Na akty palestyńskiego terroru Izraelczycy odpowiadali najpierw strzałami z automatycznych karabinów typu M-16, potem rakietami odstrzeliwanymi ze śmigłowców Apachi, potem ogniem artylerii i czołgów. Ostatnio islamski zamachowiec wysadził się w powietrze wraz z klientami centrum domów towarowych w Natanii. Pięć osób zostało zabitych, ponad sto rannych. Izraelskie lotnictwo odpowiedziało na ten zamach nalotem myśliwców F-16 na Ramallę, Gazę i Nablus. Od M-16 do F-16 – oto kamienie milowe drogi na szczyt eskalacji. – Teraz została wam już tylko bomba atomowa – drwił Hassan Nasralla, lider Hezbollahu – i trudno nie przyznać mu racji. Użycie siły, przesadnej siły, jak mówi Jaser Arafat, nie zastopowało terroru, nie zbliżyło stron do porozumienia, a co gorsza – nikogo nie nauczyło rozumu.
Palestyńczycy, obok miotaczy min i samobójców wysadzających się w powietrze w skupiskach izraelskiej ludności, dysponują jeszcze jedną, niezwykle skuteczną bronią: światową opinią publiczną. Telewizyjne przekazy ze zbombardowanych miast, obrazy zabitych i rannych dzieci, przemawiają do każdego człowieka. Oto naród walczący o prawo do własnej ojczyzny, oto jego ofiary. Jaser Arafat, postać nie wzbudzająca sympatii swoim wyglądem, polityk raczej nie złotousty, okazał się mistrzem propagandy. Potrafi przekonać, że naród żyjący w nędzy, bez własnego kraju, w części okupowany i pozbawiony widoków na szybką zmianę, ma prawo sięgać po terror i inne potępiane na ogół środki walki, aby odmienić swój tragiczny los. Ponoć cel uświęca środki, ale jak dotychczas zarówno izraelska doktryna siły militarnej jak i palestyńska taktyka terroru nie posunęły sprawy do przodu. Od optymizmu porozumień osiągniętych w Oslo dzieli nas siedem lat i ocean obopólnej nienawiści.