Dyskutanci lubują się w terminologii wojskowej. Premier Buzek ogłosił ofensywę przeciw bezrobociu. Związkowcy mówią o obronie miejsc pracy. Dziennikarze zapowiadają kampanie tematyczne. Dwa lata temu sformułowano Narodową Strategię Wzrostu Zatrudnienia. Ale gospodarka rynkowa jest nielitościwa i nie ugina się pod magią słów. Jeżeli przedsiębiorstwo nie przynosi zysku – musi upaść, chyba że będzie pasożytowało na innych. Tak się stanie, jeżeli państwo udzieli wsparcia, zwolni z podatku, pozwoli nie płacić składek na ZUS. Względami cieszą się nie najlepsi, najbardziej obiecujący, a wprost przeciwnie – ci z najbardziej tradycyjnych, schyłkowych przemysłów (jak górnictwo i hutnictwo), ale ufortyfikowanych w związkowe transzeje.
Gotową receptę na przyrost miejsc pracy podsuwają znachorzy, którzy wierzą, że jeśli się wpuści więcej pieniędzy na rynek, ruszy sprzedaż, a w ślad za nią produkcja i zwolnionych pracowników zacznie się na powrót przyjmować. Dobrze, weźmy świeże przykłady: zwalniają ludzi w warszawskiej Daewoo-FSO i w zakładach odzieżowych w Bytomiu. Gdyby dać specjalny kredyt FSO i pracownicy zamiast zwolnień dostaną wypłatę, to kupią sobie marynarki z Bytomia, a z kolei bytomiacy kupią auta z Warszawy i koła gospodarki zaczną się kręcić szybciej. Tak mówią zwolennicy sztucznego pobudzania popytu krajowego.
Niestety – ani Bytom, ani tym bardziej FSO nie może się obyć bez importu. Mamy rozbudowane hutnictwo, ale blachę karoseryjną sprowadzamy z zagranicy (a tymczasem w naszych hutach też zwalnia się ludzi), maszyny do szycia też. Ba, samochody z FSO i marynarki z Bytomia mają importowaną konkurencję. Znachorzy znajdują na to sposób: odgrodzić się od świata wysokimi cłami.