Czy rzeczywiście z niebogatego społeczeństwa, w którym prawie 5 mln osób żyje poniżej tzw. ustawowej granicy ubóstwa, a następne 2 mln poniżej minimum egzystencji, można i należy wycisnąć większe oszczędności? Czy po dziesięcioleciach przymusowej komunistycznej ascezy samochodowe szaleństwo zamożniejszych Polaków jest aż tak szkodliwe? Czy dla tak abstrakcyjnych dla przeciętnego obywatela pojęć, jak bilans handlowy, deficyt obrotów bieżących czy nawet wzrost gospodarczy, ma się on wyrzec dostępnych mu dotąd rozkoszy konsumpcyjnych? Nie brakuje utytułowanych ekonomistów i polityków zapewniających, iż wcale nie musi, że to tylko natręctwa doktrynerskich monetarystów, którym wskaźniki wymyślone przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy przesłaniają całkowicie ludzi i ich potrzeby.
Problem w tym, że w gospodarce rynkowej tylko do czasu rozmiary konsumpcji społecznej i jej relacji do oszczędności zależą od takiej czy innej polityki ekonomicznej. Jeśli przez dłuższy czas te ostatnie są zbyt nikłe w stosunku do potrzeb gospodarki, wówczas właściwe proporcje przywraca tyleż żywiołowy, co drastyczny mechanizm zwany kryzysem. Początkowo kontrolowany i przyjemny lot kończy się zgoła niekontrolowaną katastrofą.
Ością w gardle
Oszczędności finansują inwestycje, bez których nie będzie modernizacji przestarzałej struktury gospodarczej, polepszenia konkurencyjności polskich produktów za granicą, a co za tym idzie wzrostu gospodarczego i nowych miejsc pracy. Dzisiaj oszczędności stano-wią ok. 23 proc. PKB, resztę przejadamy. W gospodarce dawno już zapaliły się przynajmniej dwa światła ostrzegawcze świadczące, iż jest to życie ponad stan, z coraz bardziej prawdopodobnym twardym lądowaniem w finale. Pierwsze, to gwałtowny wzrost bezrobocia. W najbliższych latach na rynku pracy pojawią się wyżowe roczniki, a także setki tysięcy osób zwolnionych z restrukturyzowanych przedsiębiorstw, z rolnictwa i z budżetówki.