Międzynarodowe Targi Książki w Warszawie to nie jazgotliwe i migotliwe targowisko elektronicznych śmieci, ale ciąg działań i wydarzeń poświęconych poszukiwaniu czytelników. Przede wszystkim tych, którym nie wystarcza mechaniczne przerzucanie prasy goniącej za sensacją na poziomie rozbieranej plotki. Chodząc wąskimi uliczkami między pyszniącymi się kolorem książkami, trudno uwierzyć, że w polskich bibliotekach zauważamy dotkliwy brak nowości wydawniczych. Z jednej strony książka poszukuje czytelnika, z drugiej zaś coraz więcej osób czyha na możliwość darmowej lektury. Dane statystyczne są interesujące: spada odsetek kupujących książki, obniża się liczba tych, którzy przyznają się do jakiejkolwiek książkowej lektury, a równocześnie przybywa użytkowników bibliotek. I tych, którzy trafiają tu sporadycznie, i tych, którzy stają się wręcz domownikami sieci bibliotek publicznych.
Przykro to mówić, ale rokrocznie tracimy ok. 1 proc. bibliotek lub ich filii. Nasz stan posiadania zmniejszył się, w porównaniu z 1989 r., o ok. 1000 placówek (nie licząc punktów bibliotecznych). Są jednak podstawy, by sądzić, że te likwidacyjne zapędy niektórych samorządów należą już do przeszłości. Zresztą wynikały one nie ze złej woli, ale spowodowane były mizerią finansową gmin i złudnym przekonaniem, że telewizja oraz Internet zastąpią bibliotekę „żywego planu” ze stale odnawianym księgozbiorem.
I tu dotykamy istoty zagadnienia; samorządy – gospodarze gminnych, powiatowych i wojewódzkich bibliotek publicznych – wydają zawstydzająco mało pieniędzy na zakupy nowości. Wystarczy powiedzieć, że w ostatnich latach jest to zaledwie 5,6 książki na 100 mieszkańców, co trzeba zestawić z tzw.