„Hańba” to jedna z bardziej ponurych książek, jakie się ostatnio ukazały. Jest tak pesymistyczna, że aż nie pasują do niej wszystkie radosne sukcesy, które jej towarzyszą od momentu wydania.
Książka zdobyła prestiżową nagrodę Booker Prize i ogólne uznanie krytyki. Coetzee’go uważa się za jednego z najwybitniejszych żyjących powieściopisarzy anglojęzycznych (jako jedyny sięgnął po brytyjską nagrodę po raz drugi), a „Hańbę” – napisaną w RPA pod koniec lat dziewięćdziesiątych – za najlepsze z jego dotychczasowych dzieł. Najlepsze i najsmutniejsze. Czytelnika się w tej książce nie kokietuje, nic mu się nie ułatwia. Ma on po prostu „Hańbę” przeczytać, jakoś wytrzymać – tak jak jej bohaterowie wytrzymują, żeby przeżyć.
Czym więc jest „Hańba”? Ten utwór zbyt pesymistyczny jak na romans i za okrutny nawet na kryminał, ten gatunek o smaku popiołu? Powieść zaczyna się raczej beztrosko: „Jak na mężczyznę w tym wieku – ma pięćdziesiąt dwa lata i jest rozwiedziony – problem seksu rozwiązał nie najgorzej”. Profesor David Lurie, wykładowca literatury na uniwersytecie w Kapsztadzie, miłośnik Byrona i Wordswortha, w momencie, w którym go poznajemy, ma stałą kochankę, nie najgorsze kontakty z byłą żoną, satysfakcjonującą pracę. Na jego zajęcia z poezji angielskiej przychodzą atrakcyjne studentki. Atrakcyjna jest zwłaszcza Melanie – brunetka o filigranowej, niemal dziecinnej budowie ciała. Profesor uwodzi dziewczynę i – oskarżony o molestowanie seksualne – zostaje postawiony przed uczelnianym sądem. Po wyrzuceniu z uniwersytetu Lurie wyjeżdża na farmę do swojej córki mieszkającej we wschodniej części kraju. Pozornie wszystko znów może wrócić do normy: prosta codzienność na prowincji, odmierzana rytmem wiejskiej pracy, od zawsze była dobrym lekarstwem na skołatane nerwy.