Węgierskie demonstracje przeciwko premierowi, który knajpianym językiem przyznał się przed partyjnymi kolegami do okłamywania wyborców, były pokojowe, a atmosfera na nich przypominała piknik. Pewnie by nie wykroczyły poza standardy znane z demokratycznych krajów i mało kto by je zauważył, gdyby nie to, że pierwsza manifestacja wymknęła się spod kontroli: z kilkutysięcznego tłumu wyodrębniła się grupa stadionowych zadymiarzy, którzy wdarli się do niechronionego budynku telewizji. Zgodnie z chuligańskimi zwyczajami łamali drzwi, tłukli okna, palili i wywracali auta. Ale jednocześnie wykrzykiwali hasła polityczne. Ponieważ ich wściekłość obudził premier socjalista, więc spadkobierca komunizmu, swój atak na niego uznali za atak na „komunę” jak w powstaniu z 1956 r.
Drży wyspa spokoju
Te doniesienia starczyły, żeby zdjęcia stojącego w ogniu placu Kossutha trafiły na czołówki gazet i serwerów internetowych na całym świecie. Do Budapesztu pośpieszyły ekipy telewizyjne z całej Europy, w przeczuciu, że w kraju szykuje się jakiś gwałtowny przewrót polityczny. Komentatorzy zachodniej prasy zaczęli odkrywać ukryte prawdy o nowo przyjętych członkach Unii Europejskiej – o nienawiści tkwiącej pod pozorami normalnego życia politycznego, o korupcji, populizmie jako głównej metodzie zyskiwania władzy, braku pragmatyzmu i o finansowej nieodpowiedzialności.
A przecież właściwie od początku, a może bardziej od połowy lat 90., Europa Środkowa, a szczególnie Grupa Wyszehradzka zrzeszająca Polskę, Czechy, Słowację i Węgry, cieszyła się opinią wyspy rosnącej zamożności, spokoju, demokracji i rozważnych reform na chaotycznym, rozdartym konfliktami morzu postkomunistycznej nędzy. Było to szczególnie ważne dla zachodniej opinii publicznej, której rozróżnienie między Czechami a Czeczenią niejednokrotnie sprawiało sporo kłopotu, nie mówiąc o różnicy między spokojną Słowacją a pogrążoną w wojnie Slawonią w Chorwacji.