Wraz ze zbliżaniem się pierwszego listopadowego poniedziałku na warszawskiej giełdzie rosło napięcie. Tego dnia mijał dwuletni okres, w którym pracownicy największego polskiego banku PKO BP nie mogli handlować swoimi akcjami. W portfelach 48,5 tys. byłych i obecnych pracowników kryło się 10,8 proc. kapitału akcyjnego spółki. Kiedy w 2004 r. otrzymywali je jako premię prywatyzacyjną, warte były już niemało, bo prawie 2 mld zł. Jednak do dziś, za sprawą hossy na warszawskim parkiecie i polityki ministra skarbu, który blokuje prywatyzację, wartość pracowniczego pakietu uległa podwojeniu. Wiadomo – bogatemu diabeł dzieci kołysze.
Na akcje pracowników PKO BP czekali spragnieni inwestorzy giełdowi. Za możliwością lokowania pieniędzy rozglądają się nieustannie fundusze emerytalne i coraz to nowe bankowe fundusze inwestycyjne. Nasza giełda kusi też inwestorów zagranicznych. Tymczasem na warszawskim parkiecie od dawna nie pojawiła się większa prywatyzowana państwowa spółka, zaś oferty firm prywatnych nie są w stanie nasycić apetytu inwestorów. Debiut akcji bankowców stawał się więc siłą rzeczy jedną z większych emisji akcji sprzedawanych w tym roku na giełdzie. Pojawiły się nawet obawy, czy tak duży napływ akcji nie doprowadzi do destabilizacji i załamania się kursu PKO BP.
– Apelowaliśmy do pracowników o rozwagę. W naszym firmowym magazynie analitycy bankowi tłumaczyli, że wyprzedając natychmiast wszystkie akcje i doprowadzając do załamania kursu, pracownicy będą działali wbrew własnemu interesowi – wyjaśnia rzecznik PKO BP Marek Kłuciński. Dodaje, że dla tych, którym się śpieszyło, bank już wcześniej przygotował ofertę kredytów pod zastaw akcji. Przeanalizował też skutki wcześniejszych operacji wprowadzenia do obrotu akcji pracowniczych dużych państwowych spółek (TP SA, KGHM) i nie spodziewa się, by coś złego mogło się teraz wydarzyć.