Archiwum Polityki

B-boye bez granic

10 tys. uczestników, 19 reprezentowanych krajów i zero agresji. To najkrótsza recenzja z festiwalu Battle Of The Year, uznawanego za nieoficjalne mistrzostwa świata w breakdance.

Jeśli nie tańczysz breaka, a mimo to jedziesz do Brunszwiku obejrzeć Battle Of The Year (w skrócie: BOTY), musisz uważać. Chwila zamyślenia i zwykły spacer po parkiecie pod sceną kończy się wejściem w niewielkie kółko wolnej przestrzeni, a wtedy – nie ma przebacz – wszyscy oczekują, że pokażesz, co umiesz. Ja sam biorąc niechcący udział w bitwie, próbowałem ratować się, stając na chwilę na rękach (freeze), imitując kilka najprostszych elementów tańca (uprock) i ruszając się jak robot (popping). Nikogo to nie przekonało. Gwizdy i śmiech zgromadzonej widowni zagłuszył dopiero aplauz dla tego, który postanowił mnie zniszczyć, kręcąc się na jednej ręce (handspin) i wykonując coś, czego opisać się nie da (koło Thomasa).

Battle Of The Year to nieoficjalne mistrzostwa świata w breakdance, najbardziej siłowej i jednocześnie najbardziej efektownej formie tańca. Każdego, kto pierwszy raz widzi pokaz breaka, wprawiają w zdumienie zazwyczaj dwie rzeczy – power moves, akrobacje wymagające nadludzkiej siły i przeczące prawom fizyki (kręcenie się na głowie, barkach, fruwające w powietrzu nogi etc.), oraz tancerze electro, ruszający się jak w zwolnionym tempie lub „zacinający się” jak w filmie puszczanym klatka po klatce. Czasem nawet odnosi się wrażenie, że mają za dużo stawów, bo płynność ich ruchów staje się wręcz nienaturalna.

Bitwa to forma pojedynku – jeden na jeden lub drużynowo, w którym udowadnia się w bezpośrednim starciu, kto jest lepszy. Zanim jednak zacznie się właściwy turniej, przed halą w Brunszwiku rozgrywane są spontaniczne bitewki. Przyszła publiczność pojedynkuje się z przyszłymi mistrzami. Łatwo sobie uszkodzić nadgarstek, naciągnąć mięsień czy rozbić łokcie.

Polityka 46.2006 (2580) z dnia 18.11.2006; Kultura; s. 79
Reklama