Amerykańskie szkoły publiczne przeżywają kryzys. Przez wiele lat pompowano w nie miliardy dolarów i łudzono się, że poziom nauczania bezpośrednio zależy od wysokości funduszy płynących z budżetu państwa. Wraz z astronomicznymi nakładami na publiczną oświatę nie podnosił się jednak ani poziom, ani bezpieczeństwo czy konkurencyjność względem szkół prywatnych. Według najnowszych danych z Departamentu Edukacji, problemy z czytaniem ma 70 proc. amerykańskich czwartoklasistów, a w międzynarodowych olimpiadach przedmiotowych licealiści z USA plasują się za rówieśnikami z krajów afrykańskich.
Przyczyn wszystkich nieszczęść upatrywano przede wszystkim w braku jasnego mechanizmu wymuszającego na instytucjach szkolnych rozliczanie się z przyznanych funduszy. Nie było też do tej pory ogólnokrajowych testów mierzących poziom i jakość nauczania. Bush poprzez zmniejszenie biurokracji, wprowadzenie nowatorskich sposobów testowania wiedzy i lepsze zarządzanie funduszami federalnymi zamierza gruntownie zmienić wizerunek szkół publicznych. Czy mu się to uda, zależeć będzie w dużym stopniu od prawie równo podzielonego Kongresu. Najtrudniejszym zadaniem będzie przekonanie liberałów z Partii Demokratycznej, dla których szkoły publiczne są oczkiem w głowie.
Paradoksalnie, jeszcze nie tak dawno koledzy Busha z Partii Republikańskiej domagali się likwidacji federalnego Departamentu Edukacji, nie znajdując żadnego uzasadnienia dla jego istnienia. Republikanie nie bez racji twierdzili, że oświata jest domeną rządów stanowych i samorządów lokalnych. Wszak zaledwie 7 proc. ogólnych wydatków na szkolnictwo pochodzi z budżetu federalnego. Teraz jednak, w obliczu problematycznej wygranej Busha oraz pata w Kongresie, nowy prezydent postanowił uczynić reformę tematem na inaugurację swoich rządów.