Do nieba daleko, do piekła mu się nie chce, więc na razie premier-elekt postanowił spędzić pierwszy tydzień w czyśćcu. Ariel Szaron pokonał Ehuda Baraka różnicą 62,4 do 37,6, ale jeszcze zanim policzono wszystkie głosy, wyciągnął przyjazną rękę – nie, nie do Arafata, lecz do zdruzgotanej wynikami wyborów Partii Pracy. Barakowi zaproponował tekę ministra obrony w swoim gabinecie, Szimona Peresa, laureata pokojowej Nagrody Nobla, predestynuje na stanowisko ministra spraw zagranicznych. Czy można sobie wymarzyć lepszy listek figowy na przykrycie przyszłej polityki? W chwili pisania tych słów przedstawiciele Likudu prowadzą intensywne rozmowy z przedstawicielami Partii Pracy na temat stworzenia rządu jedności narodowej. Szaron, ku zgorszeniu własnych towarzyszy partyjnych, jest skłonny szczodrze obdarzyć tekami i stanowiskami pokonanych wczoraj przeciwników. Natomiast jego „program pokojowy” wciąż jeszcze jest państwową tajemnicą.
Wydarzenia polityczne na Bliskim Wschodzie nigdy nie były wynikiem logicznych przemyśleń. Gdy kandydatura Szarona stała się faktem dokonanym, francuski rząd pospieszył zawiadomić architekta agresji na Liban, iż w Paryżu zawsze będzie persona non grata, nawet w charakterze turysty. W ubiegłym tygodniu prezydent Jacques Chirac wysłał Szaronowi gratulacyjną notę dyplomatyczną. Brytyjski premier Tony Blair osobiście pofatygował się do telefonu, aby mu złożyć serdeczne życzenia z okazji wyborczego zwycięstwa. Stało się to zaledwie kilka godzin po tym, jak Ehud Barak oficjalnie zawiadomił Waszyngton, że mediacyjny dokument Clintona (POLITYKA 2), który został zaakceptowany przez jego rząd, w żadnym przypadku nie będzie zobowiązywać rządu Ariela Szarona. Biały Dom nie zadrżał w posadach. Bush nie zaprotestował. Wręcz przeciwnie.