Autor słynnej książki „O przyczynach bogactwa narodów” i ojciec współczesnego liberalizmu Adam Smith byłby zdziwiony, że dwa stulecia po jego śmierci dociekania nad tematem jego książki wciąż trwają: dlaczego jedne narody radzą sobie lepiej niż inne? A jeszcze dziwniejsze, że w superlidze narodów karty zostały rozdane za jego życia: wszystko się zmieniło, a zmieniło się tak niewiele. Chociaż przewalił się cały XIX wiek podbojów kolonialnych i następny XX rewolucji technologicznej – wkraczamy w wiek XXI w podobnym szyku, jaki się uformował dwieście lat temu.
Dwieście lat temu Ameryka nie była jeszcze światowym mocarstwem, ale już wyzwoliła się spod władzy Anglii, a procent ludzi zamożnych miała większy niż Europa. Rosja chłonęła zachodnie nowinki, ale zarazem broniła się przed nimi i to skutecznie, więc pozostała krajem nierozwiniętym. Hiszpania władała całym kontynentem Ameryki Południowej, ale wkrótce Napoleon obnażył jej słabość. Wybili się do czołówki dobrobytu Szwajcarzy i Skandynawowie, a sto lat później Japończycy i parę innych „tygrysich” krajów Dalekiego Wschodu – ale to właśnie wyjątki. W ciepłej strefie podzwrotnikowej pracuje się mniej i żyje gorzej niż w chłodnych okolicach bliżej biegunów: największa bieda panuje w Afryce, potem idzie Azja Południowa i Ameryka Łacińska. Na obszarze Europy, która nas najbardziej interesuje, wiele się nie zmieniło: linia Łaby oddziela bardziej pracowity, lepiej zorganizowany i zamożniejszy zachód i północ od zapóźnionego, rozbałaganionego i biedniejszego wschodu, który po tradycje swojego rozkwitu musi sięgać aż cztery stulecia wstecz.
A teraz spójrzmy na mapę zamożności, czyli produktu narodowego brutto na głowę mieszkańca (liczone rzetelnie według siły nabywczej, a nie sztucznego przeliczania kursu wymiany).