I tak oto Niemcy mają kolejną dyskusję wokół nieprzezwyciężonej przeszłości. Tym razem nie chodzi o byłych SS-manów, którzy stali się gorliwymi demokratami, ani o agentów Stasi, lecz o biografie i kariery pokolenia ’68, które od 1998 r. sprawuje w Niemczech władzę, ale już czuje na karku gorący oddech pokolenia ’89.
Ci młodzi następcy biografii nie mają żadnych. Wchodzą do polityki tak samo jak do koncernów – bez twarzy, jako generacja przyjemności, poza Dobrem i Złem, poza teoriami społecznymi. Chętnie mówią, że są konserwatywnymi liberałami. Nie równość, lecz uczciwą nierówność zachwalają w swych tekstach. I ruszają do ataku na ojców i starszych kolegów, którzy siedzą w parlamentach, radach nadzorczych, ministerstwach, za redakcyjnymi biurkami, gdzie z satysfakcją wspominają swą burzliwą młodość, swój bunt, swój rozrachunek. Teraz to oni znajdują się na cenzurowanym. Mówi się im, że oni sami byli dziećmi Hitlera, terrorystami, lewicowymi faszystami. I powinni się rozliczyć ze swych biografii.
Debata wokół Joschki Fischera ma trzy wymiary.
• Jeden jest ściśle biograficzny. Czy w latach siedemdziesiątych dzisiejszy minister i wicekanclerz miotał jedynie kamienie, czy również butelki z benzyną? Czy w przededniu bitwy ulicznej, w której ciężko poparzono policjanta, Joschka Fischer wypowiadał się za użyciem koktajli Mołotowa, czy przeciw? Czy w komunie, w której mieszkał, ukrywała się przez jakiś czas terrorystka z grupy Baader-Meinhof, zwanej Frakcją Armii Czerwonej (RAF)? Czy to jego samochodem przewożono dwa pistolety odebrane policjantom w czasie bitwy ulicznej? Słowem: czy Fischer w przeszłości popełnił czyny stawiające pod znakiem zapytania jego prawo do reprezentowania dziś Republiki Federalnej w świecie?