W portierni Mogileńskich Fabryk Mebli siedzi kilku mężczyzn. Przychodzą tu co rano. Siadają na pokiereszowanych krzesłach, rozlewają herbatę do kubków i rozpamiętują. Zaraz po świętach Bożego Narodzenia 2000 r. fabryka ostatecznie zbankrutowała i nie ma już po co chodzić dalej na hale. W biurze zamiast inwestora instaluje się pełnomocnik syndyka. Elegancki, uprzejmy i bardzo zajęty. Musi spłacić wierzycieli. To nie będzie łatwe. Długi fabryki trzykrotnie przekraczają wartość jej majątku. Syndyk jednak uśmiecha się i powtarza: – Spokojnie, jakoś to będzie.
Przez ścianę z syndykiem urzęduje były dyrektor techniczny Donat Leszczyński. W firmie spędził całe dorosłe życie. Tu dostał pierwszą pracę po studiach, dokładnie 1 grudnia 1970 r. Teraz cierpi na bezsenność i ciągle ma nadzieję, że choć część z 360 miejsc pracy da się jakoś uratować.
Mężczyźni w portierni pociągając herbatę ciągle wracają do tego samego. Jak to się stało, że fabryka padła. Jeszcze niedawno wydawało się, że mają jedne z lepszych posad w Mogilnie. Niedawno, czyli do 1998 r., kiedy poprzedni prezes przeliczył się, przeinwestował i zaraz poszedł na emeryturę. Rada nadzorcza uspokajała załogę: nie jest źle; najpierw restrukturyzacja, potem prywatyzacja i koniec kłopotów. Potrzebny jest tylko menedżer z prawdziwego zdarzenia.
Zgrany zespół
Tym specem miał być Sławomir Ś. Na początku 1999 r. został nowym prezesem firmy. Burmistrz Mogilna Stanisław Łaganowski pamięta pierwsze z nim spotkanie: – Robił dobre wrażenie: młody, elegancki i wygadany, tylko się w liczbach gubił, nie pamiętał, jaki ma zysk, długi, wartość majątku. A przyszedł przecież starać się, by miasto podżyrowało mu kredyt bankowy. Burmistrz zrobił co mógł: zwolnił zakłady ze wszelkich opłat na rzecz gminy, ale kredytu gwarantować się nie zgodził.