Kiedyś rurociąg biegnący z Rosji do Polski miał być gwarantem spoistości tzw. obozu pokoju i socjalizmu. I faktycznie: kiedy Jaruzelski zwlekał z wprowadzeniem stanu wojennego w 1981 r., do Warszawy przyjeżdżali na przemian marszałek Kulikow i minister Bajbakow; ten drugi zapowiadał, że przykręci kurek z dostawami ropy i gazu.
W nowej rzeczywistości w 1993 r. podpisano umowę o budowie tzw. gazociągu jamalskiego już na warunkach zdawałoby się całkiem handlowych. W Polsce uspokajano się, że nasze położenie na początku rury, którą gaz idzie dalej do Niemiec, daje nam gwarancje, że Moskwa nie wykorzysta „broni gazowej”. Ale odkąd pojawił się projekt budowy drugiej nitki, która miała omijać Ukrainę, czyli odkąd polityka przypomniała, że jest od rurociągów nieodłączna – w Polsce zaczęto poważnie myśleć o bezpieczeństwie energetycznym.
Trzy źródła
Za pełne bezpieczeństwo uznaje się sytuację, kiedy kraj ma trzy różne źródła zaopatrzenia w gaz, żadne nieprzekraczające 35 proc. W razie awarii albo próby szantażu ze strony jednego dostawcy zwiększa się zakupy od pozostałych dwóch, intensyfikuje własne wydobycie, sięga do rezerw, ogranicza zużycie i jakoś przetrzymuje kryzys. Ale budowa alternatywnych źródeł zaopatrzenia kosztuje. Dla opracowania optymalnego planu zróżnicowania dostaw premier powołał specjalny zespół pod kierownictwem ministra Jerzego Kropiwnickiego (ZChN), szefa Rządowego Centrum Studiów Strategicznych. Minister dotąd zajmował się głównie krytykowaniem polityki Balcerowicza i złośliwcy mówili, że premier chciał go zająć czym innym.
Zespół zalecił podobno budowę gazociągu z Norwegii, która ma zalety w postaci obfitych złóż gazu i wady w postaci znacznego dystansu od Polski, co sprawi, że ten gaz będzie o 30 proc.