Panny, wdowy i rozwódki. Kawalerowie, wdowcy, rozwodnicy. Wymuskani albo zaniedbani. Przebojowi hedoniści albo depresyjne flaki. Pożeracze książek i gazet albo telewizyjni leniwcy kanapowi. Podróżnicy z mieszkaniami jak jamy, bo tak lubią, albo jak bombonierki – pełnymi przesadnej wygody, bo lubią inaczej. Samotni.
„Samotność jest święta, prosta, niezepsuta i najbardziej czysta ze wszystkich rzeczy ludzkich. Samotność nie chce nikogo zwodzić, nikomu nie schlebia, nic nie ukrywa, nic nie zmyśla. Jest całkiem naga i bez ozdób. Nie wystawia się na widok publiczny ani nie szuka oklasków, które zatruwają duszę” – pisał Francesco Petrarka.
Wybierali ją z dawien dawna myśliciele, filozofowie, artyści, z rozmysłem lub też ci tak bardzo pochłonięci pielęgnowaniem talentów lub idei, że nie chcieli, jak Nietzsche, żadnego świadka, który by przeszkadzał w skupieniu. „W samotności – pisał wielki samotnik Artur Schopenhauer – człowiek marny czuje swą marność, wielki duch – swą wielkość, bo im więcej kto sam przez się posiada, tym mniej potrzebni są inni”.
Składano ją w darze Bogu – jako szczególnie trudną. Stokroć ją jeszcze usamotniano, idąc na pustynię albo zamykając się w pustelniczych eremach z nakazem milczenia do śmierci.
Kiedyś mogła należeć tylko do wybranych. Szara masa ludzka musiała łączyć się w pary, aby siać, zbierać, paść bydło, aby przeżyć. Tak było przez stulecia niemal do naszych czasów. Samotność była więc niedemokratyczna, dlatego wydawała się piękna.
Na pustyni, mówi moja koleżanka A., wybitna kartografka, gwiazdy wydają się świecić niżej niż gdzie indziej na ziemi – ona je przybliża. Z samotnością jest podobnie.