„Pytanie o datę przyjęcia do Unii jest najczęstszym, niestety też i najgłupszym stawianym przez was pytaniem” – mówi bez ogródek wysoki rangą dyplomata Niemiec. Odpowiadaliśmy na nie już tysiące razy: jak tylko będziecie gotowi, to wejdziecie. Skoncentrujcie się lepiej na tym, co w Polsce można poprawić, a jest tego niemało. Skoro Niemcy są naprawdę zainteresowane waszym członkostwem, to na pewno nie będą niczego w Unii hamować ani opóźniać. Czy to jasne?
Nie jest to jednak takie jasne, zwłaszcza w pierwszej połowie 2000 r. Owszem, Unia negocjuje z całą wielką grupą krajów kandydackich, w tym z Polską, nasz główny negocjator Jan Kułakowski skarży się na przeszkody i opóźnienia, ale z umiarem, a nowo mianowany minister do spraw integracji Jacek Saryusz Wolski tchnie ministerialnym optymizmem. „Będziemy gotowi na 1 stycznia 2003 r.” – głosi rząd. Jednak w Unii im bliższa jest perspektywa rozszerzenia, tym więcej głosów wzywających do przemyślenia całej sprawy od nowa.
Jak to obrazowo określił niemiecki poseł Karl Lamers, „duch europejski, który przez lata uskrzydlał proces integracji, osłabł”. Lamers jest uprzejmy. W istocie to coś gorszego: europejskie elity ogarnął strach. Unia na szczycie w Helsinkach (w grudniu ub.r.) podjęła odważną decyzję o tym, że przyjmie 13 nowych krajów. Nie rozpoznano jednak skutków tej decyzji. Prawie cała Piętnastka wystraszyła się własnej śmiałości z Helsinek.
W społeczeństwach Piętnastki – jak wynika z majowych badań opinii publicznej – przeważnie nie ma przychylnej nam większości, która by poparła rozszerzenie. I gorzej jeszcze, bo rośnie grupa, która jest przeciw przyjęciu nowych krajów do Unii. W dwóch najważniejszych krajach, nazywanych wspólnie motorem Unii, czyli w Niemczech i Francji, liczba przeciwników przerasta liczbę zwolenników.