Doświadczenia sięgające często najgłębszych pokładów intymności, nie do końca zrozumiałe nawet dla samych doświadczanych – a jednocześnie układające się w planie symbolicznym w swoisty ponadcodzienny porządek. Patronem takiego teatru (w dobrym i złym) jest, ma się rozumieć, Krystian Lupa. A Paweł Miśkiewicz to jego uczeń – jeden z najbardziej samodzielnych i odważnych.
Trzeba bowiem mieć doprawdy straceńczą odwagę, by brać się na scenie za „Głód” Knuta Hamsuna. Powieść niesceniczną, pozbawioną wydarzeń, interpersonalnych napięć, pełnowymiarowych postaci, wypełnioną bez reszty monologiem wewnętrznym chudego literata sprzed stu lat. Odstręczającą samym tytułem, zdającym się zapowiadać ciężki, naturalistyczny opis udręk kapitalistycznego wyzysku. Tymczasem Paweł Miśkiewicz, inscenizując dzieło norweskiego noblisty w łódzkim Nowym, pięknie i dojrzale broni się przed dosłownością. Owszem, lokalizuje (do spółki ze scenografem Andrzejem Witkowskim) poszczególne punkty etapowe życiowych wędrówek bohatera: tanie stancje i garkuchnie, lichwiarskie lombardy, sklepiki, gabinety redaktorów nonszalancko rozstrzygających o życiu i śmierci rękopisów. Aliści zgęszcza je, ścieśnia wszystkie naraz na scenie, wciskając tam na dodatek jeszcze nas (widownia siedzi na specjalnie zbudowanej trybunce). Przestrzeń robi się klaustrofobiczna, zdeformowana, nic nie toczy się tu w życiowym rytmie, żadna czynność nie jest naturalistycznie odwzorowywana w skali jeden do jednego. I już po paru chwilach staje się oczywiste, iż nie o ponurym losie ubogich intelektualistów z Chrystianii (dzisiejszego Oslo) będzie tutaj mowa.
Całe teatralne universum zamienia się oto pod ręką Miśkiewicza w poletko doświadczalne bohatera – nieżyciowego nadwrażliwca, egzaltowanego artysty.