Kryzys wokół czeskiej telewizji publicznej prowokuje do szukania analogii z sytuacją w Polsce. U nas także zarzut upolitycznienia telewizji powraca w wielu dyskusjach. Myślę jednak, że – wbrew pozorom – różnic jest więcej niż podobieństw. Kryzys czeski nie dotyczy samej tylko telewizji – przeciwnie, jest sygnałem zaostrzania się „ćmiącego bólu” istniejącego od dawna w efekcie umowy opozycyjnej, która sprawiła, że rządząca partia socjaldemokratyczna i opozycyjna ODS faktycznie podzieliły się władzą, marginalizując pozostałe ugrupowania. W ramach umowy obie partie podzieliły też między siebie miejsca w (wybieranej przez parlament) radzie telewizji publicznej. Właśnie ta rada, będąca w przybliżeniu odpowiednikiem rady nadzorczej TVP, powołała niedawno kontestowanego przez dziennikarzy dyrektora telewizji. Próba szybkiej nowelizacji ustawy o telewizji ma na celu rozbrojenie tej bomby.
Druga istotna kwestia to sytuacja na czeskim rynku telewizyjnym. W momencie demonopolizacji ograniczono znacznie możliwość korzystania przez telewizję publiczną z reklam, co dało ogromną przewagę nadawcom komercyjnym. Teraz, gdy Jirzi Hodacz nie ma dostępu do studiów okupowanych przez zbuntowanych dziennikarzy i musi korzystać z pomocy stacji komercyjnych, znów znakomicie wzmacniają one swoją pozycję.
Deklarację marszałka Płażyńskiego, iż zamierza zaproponować nowelizację polskiej ustawy na wzór rozwiązań projektowanych w Pradze, można będzie oceniać dopiero po lekturze projektu. Na razie są same pytania. Rady nadzorcze publicznego radia i telewizji w Polsce (wybierane na trzyletnią kadencję przez KRRiTV) nie tylko (w zasadzie raz na 4 lata) wybierają zarząd, ale przede wszystkim pełnią wynikające z kodeksu handlowego funkcje kontrolne wobec zarządu kierującego firmą, która – jak TVP SA – dysponuje budżetem rzędu 3 mld zł.